Quantcast
Channel: Culture.pl - Literatura
Viewing all articles
Browse latest Browse all 711

Letnie przygody artystów

$
0
0
Polski

Letnie przygody artystów

Marian Opania, Zawody Wędkarskie Aktorów, fot. Kapif archive 2/East News
Marian Opania, Zawody Wędkarskie Aktorów, fot. Kapif archive 2/East News

Dla twórców sezon letni nie zawsze oznacza czas wypoczynku. Aktorzy i filmowcy na ogół pracują wtedy pełną parą. Zwykle jednak jakaś możliwość wytchnienia się nadarzy, a bywa, że wiąże się z nim wakacyjna przygoda. Kilkoma z nich dzielą się znani i lubiani artyści.

Władysław Kowalski, aktor

Władysław Kowalski w roli Jankiela w filmie "Pan Tadeusz" w reżyserii Andrzeja Wajdy, fot. Agencja Produkcji Filmowej Apollo Film
Władysław Kowalski w roli Jankiela w filmie "Pan Tadeusz" w reżyserii Andrzeja Wajdy, fot. Agencja Produkcji Filmowej Apollo Film

My, aktorzy urlopy letnie spędzamy zazwyczaj w pracy. Przypominam sobie takie zabawne zdarzenie z pierwszego dnia zdjęć do "Pana Tadeusza" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Grałem Jankiela. Najpierw, pamiętam, charakteryzowała mnie pani Marysia. Strasznie długo, prawie trzy godziny. Zrobiła mi piękną brodę, do której dochodziła wspaniała peruka. Włożyłem strój przypominający suknię, buty z wysokimi cholewami. Spojrzałem w lustro i pomyślałem, że każdy kto mnie zobaczy, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że widzi Jankiela. Byłem, rzec można, Jankielem absolutnym.

[Embed]

Ponieważ był to pierwszy dzień zdjęciowy, zjechało bardzo dużo fotoreporterów, dziennikarzy i kamerzystów. Pamiętam, szła w moją stronę blondynka, piękna jak marzenie, świetnie ubrana, obwieszona tymi aparatami, magnetofonami i dyktafonami. Zawód: reporter. Bez wątpliwości. Idzie w moją stronę, przystaje. "Przepraszam pana, jak pan się nazywa?". Mówię: "Władysław Kowalski". To było zrozumiałe, rzeczywiście, mogłem być nie do poznania. "A kogo pan gra?". Zrobiło mi się lekko smutno, bo wcześniej przed tym lustrem byłem przekonany, że każdy rozpozna postać. Po chwili namysłu odpowiedziałem: "Zosię". A panienka na to: "Aha! Dziękuję". I poszła. Szkoda, była taka ładna.

Andrzej Barański, reżyser

Andrzej Barański, fot. Rafał Guz/PAP
Andrzej Barański, fot. Rafał Guz/PAP

Miałem czternaście lat i za sobą pierwszy rok spędzony poza domem – w szkole średniej w dużym mieście. Natychmiast po rozdaniu świadectw pobiegłem na dworzec autobusowy. Okazało się jednak, że nie ma już biletów na najbliższy autobus, a następny jest dopiero za kilka godzin. Za nic nie chciałem czekać, chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Miałem tyle do opowiadania o szkole, nauczycielach, chciałem pochwalić się świadectwem i dostać nagrodę za dobre stopnie, śpieszyło mi się do kolegów. Zdesperowany wybrałem inny możliwy, ale raczej niepraktykowany, wariant podróży, mianowicie pociągiem. Odnoga linii kolejowej przechodziła w pobliżu mojego miasteczka, ale było to jednak dziesięć kilometrów. Ruchu na tej drodze nie było żadnego. Mogłem liczyć tylko na własne nogi. Szybko okazało się, że są problemy. W marszu przeszkadzał mi bagaż: ciężka walizka i pierzyna w czerwonym wsypie. Wkrótce też, za sprawą butów, które miałem pierwszy raz na nogach, miałem obtarte pięty. Poboczem trudno było iść na bosaka – kłuła skoszona trawa, natomiast szosa wysypana była kanciastym tłuczniem. Do tego ostro świeciło słońce, a ja byłem ubrany bardzo uroczyście i solidnie. Jednak miałem szczęście: na drodze pojawiła się okazja. Trzeba było trochę poczekać, żeby pojazd zrównał się ze mną: był to olbrzymi, niezwykle ciężki i majestatyczny walec drogowy, model już dzisiaj niespotykany. Kierowca ulitował się i zabrał mnie. W porównaniu z prędkością poruszania się tego pojazdu, kosiarkę z filmu Lyncha "Prosta historia" można uznać za superekspres. Droga piekielnie mi się dłużyła, gotowało się we mnie ze złości. Przecież pragnąłem w jednej chwili, szybko, jak na skrzydłach, pokonać drogę dzielącą mnie od domu, a tu taka satyra. Nawet starcy wlokący się noga za nogą swobodnie nas wyprzedzali. Chociaż kierowca zapewniał, że i jemu dzisiaj wyjątkowo się śpieszy i że całą prędkość wyciska ze swojej maszyny, to jednak nie przeszkadzało mu zatrzymywać się co chwila. A to jajka kupił, a to kurę – pomagałem ją złapać – a to zatrzymywał się, żeby po prostu pogadać ze znajomkiem. Wkrótce jednak zrozumiałem, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, biorąc pod uwagę prędkość podróżną pojazdu. Nawet nie zauważyłem kiedy różne drobne zdarzenia i okoliczności na pokładzie walca drogowego na tyle mnie wciągnęły, że ślimacze tempo poruszania się przestało mi wadzić. Z czasem dopuszczony zostałem do kierowania pojazdem. Żeby pokonać zakręt trzeba było już dużo wcześniej zacząć kręcić korbą, żeby grube łańcuchy skręciły potężny, oprawiony w żelazo kamienny walec wysunięty przed machinę, który nadawał kierunek jeździe. Zapadł już zmierzch tego pięknego długiego czerwcowego dnia, kiedy dotarłem do domu. Byłem tak podniecony tym niezwyczajnie zaczętym pierwszym dniem wakacji, niezwykłą podróżą, barwną osobą kierowcy, spotkanymi ludźmi, moim dorosłym udziałem w zdarzeniach, że zupełnie zapomniałem o innych sprawach. Dopiero na drugi dzień ojciec nieśmiało zapytał, jak tam poszło mi w szkole. Później, kiedy zacząłem uprawiać zawód artystyczny, bywało, mając do wyboru pociąg osobowy i pośpieszny, jeśli tylko nic mnie nie goniło, wybierałem osobowy, spodziewając się ciekawszych spotkań i doznań, i chyba nigdy się nie zawiodłem.

Krzysztof Daukszewicz, satyryk

Krzysztof Daukszewicz, zawody wędkarskie, Białobrzegi, fot.  VIPHOTO/East News
Krzysztof Daukszewicz, zawody wędkarskie, Białobrzegi, fot.  VIPHOTO/East News

Przygoda ta zdarzyła mi się, gdy jeszcze chodziłem do szkoły średniej. Postanowiłem dorobić sobie na wakacje, chodząc z mierniczym z łatą. Wybraliśmy się, pamiętam, w okolice Górowa Iławieckiego. Mierniczy został gdzieś przy drodze, obok mierzonej łąki. Wbił swój trójnóg i prawie natychmiast zaczął w panice uciekać. Okazało się, że wbił go w gniazdo os, które się szybko wyroiły. Uciekając krzyczał i machał do mnie, żebym również uciekał. Stałem mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów dalej, więc osy teoretycznie nie powinny mi nic zrobić. On jednak uciekając wciąż coś pokazywał nerwowymi gestami. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że szarżuje na mnie byk. Natychmiast odrzuciłem łatę i… chodu za tym mierniczym. Dramat nasz polegał na tym, że musieliśmy wrócić po sprzęt. W tym celu trzeba nam było doczekać nocy, kiedy byk pójdzie spać, a osy przestaną widzieć. Byk tymczasem położył się w bliskiej okolicy łaty, osy natomiast wciąż szukały śmiałka, który im zdewastował chałupę. Cały dzień przeleżeliśmy więc w rowie, czekając na zapadnięcie zmroku. Podejrzewam, że ten odcinek drogi i łąki do dziś nie został tak naprawdę zmierzony.

Andrzej Sikorowski, piosenkarz

Grupa Pod Budą, lata 70., siedzą (od lewej): Chariklia Motsiou i Anna Treter, stoją (od lewej): Jan Hnatowicz, Andrzej Sikorowski, Andrzej Żurek i Krzysztof  Gawlik. Fot. Jerzy Płoński / Forum
Grupa Pod Budą, lata 70., siedzą (od lewej): Chariklia Motsiou i Anna Treter, stoją (od lewej): Jan Hnatowicz, Andrzej Sikorowski, Andrzej Żurek i Krzysztof  Gawlik. Fot. Jerzy Płoński / Forum

Rzecz zdarzyła się w wakacje, które spędzałem w miejscowości Lubień, przy trasie Kraków–Zakopane, około 15 kilometrów za Myślenicami. Byłem na pierwszym roku studiów. W tym czasie do Lubnia raz na jakiś czas przyjeżdżało objazdowe kino. Seanse były w remizie strażackiej, do której ubieraliśmy się specjalnie podle, ponieważ tłok przy wejściu był zawsze taki, że odzież się tam po prostu niszczyło. Obejrzeliśmy film "Popioły" i wracaliśmy późnym wieczorem do domu.

[Embed]

Szedłem z zaprzyjaźnionym synem gospodarzy, rok młodszym ode mnie. Pogoda przełamywała się. Po fali upałów nadchodził front niżowy i jak w takich przypadkach bywa, wiał bardzo silny wiatr, zbierało się na burzę. Szliśmy obok cmentarza wiejskiego, który do dziś darzę sentymentem, bo należy do tych kameralnych, z ukwieconymi ziemnymi mogiłami, w lecie nagrzanymi słońcem, pachnącymi; bez pomników i tzw. mauzoleów, za którymi nie przepadam. Na maleńkim lubieńskim cmentarzyku tuż za murem, który miał nie więcej niż 80 cm wysokości, na jednej z mogił paliła się świeca. Zwróciło to naszą uwagę, bo wiał porywisty wiatr. Przeszliśmy natychmiast przez ten murek i z zaciekawieniem zaczęliśmy przyglądać się temu zjawisku. W pewnym momencie postanowiliśmy osłonić płomień ze wszystkich stron rękami, by stwierdzić czy jest tam ruch powietrza. Okazało się, że z jednej strony wicher był wyraźnie odczuwalny na dłoni, natomiast płomień świecy nawet nie drgnął. Pamiętam, jak mój kumpel Kazek napełnił płuca powietrzem i ile miał sił z odległości mniej więcej pięciu centymetrów zadął w tę świecę. Płomień ani drgnął. Następną rzeczą, którą pamiętam, to był zupełnie irracjonalny popłoch, z jakim stamtąd uciekaliśmy. Do dziś nie znam przyczyny tego zjawiska.

Kazimierz Kutz, reżyser

Kazimierz Kutz, fot. Grzegorz Jakubowski/Forum
Kazimierz Kutz, fot. Grzegorz Jakubowski/Forum

Po promocji na drugi rok reżyserii w 1950 roku, nasz patron Antoni Bohdziewicz uświadomił szczęśliwcom, że na wakacjach mają być czynni, pożyteczni, wszystko świadomie obserwować, słowem – poznawać i kreować rzeczywistość. W domu, w Szopienicach, na treningu koszykówki, ktoś wpadł na pomysł, by założyć sekcję żeńską. Chłopcy na trenera wytypowali mnie, bo "miałem gadane" i byłem studentem szkoły filmowej. Udaliśmy się w miasto kaperować dziewczyny. Z grupki chętnych wybraliśmy dwanaście najładniejszych. Były zdolne, pracowite, tyle, że na każdy trening przychodziły coraz bardziej kuso ubrane. To było bolesne, zwłaszcza, że dziewczyny zaczęły się do mnie przywiązywać. Po treningu wyprowadzałem je do baru mlecznego, stawiałem każdej szklankę mleka i żegnałem się zbiorowo. Trzy razy w tygodniu wlokłem za sobą stadko dziewcząt, a wszystkie patałachy przystawały na nasz widok, zazdroszcząc mi jak diabli. Kiedy baby z osiedla wzięły matkę na spytki, odrzekła im, że ze mną tak już od dziecka. A mnie szlag trafiał, bo prywatnie ani jednej nie mogłem dotknąć. Jedną z dziewcząt tymczasem podmieniła koleżanka – Mariola. Jak ją zobaczyłem, zatkało mnie z wrażenia: oko przepastne, seks w każdym calu, bezczelność osóbki świadomej swych wdzięków. Wypiłem z dziewczynami po szklaneczce mleka, ukłoniłem się niżej niż zwykle. Pod gimnazjum dostrzegłem znajomą sylwetkę. Postanowiłem schować się z nią w parku. Mariola była cudowna, łasiła się jak kocica. Zapadł zmierzch. Ledwie wziąłem ją w ramiona – urwała się chmura. Ona jak zmokła kura, ja jak szczur. I zgasło w nas wszystko… Na ostatni trening zeszli się chłopcy z sekcji, znani sportowcy, przyjaciele. Tylko dziewcząt nie było. Dziesięć minut po czasie przyszła Mariola. Postała, popatrzyła, poszła. Zebrani zaczęli mi się dziwnie przyglądać. Katastrofa. Wstyd i poczucie winy. Kiedy po wakacjach Bohdziewicz przepytywał, jak każdy realizował swój letni czas, opowiedziałem o mej klęsce. Im poważniej relacjonowałem, tym bardziej wzmagała się wesołość. Brnę w spowiedź, a oni umierają ze śmiechu. Ale jako jedyny otrzymałem za swoje szopienckie wakacje najwyższy stopień – bardzo dobrze.

Roman Kłosowski, aktor

Roman Kłosowski w roli Szejka w filmie "Hydrozagadka" Andrzeja Kondratiuka, 1970, fot. Polfilm/East News
Od lewej: Wiesław Gołas  (Taksówkarz) i Roman Kłosowski (Szejk) w filmie "Hydrozagadka" Andrzeja Kondratiuka, 1970, fot. Polfilm/East News

Z końcem lat sześćdziesiątych byłem na wczasach z żoną i synkiem w Ustroniu Morskim. Z pobliskiego obozu przyszła do mnie delegacja młodzieży studenckiej. Zaproponowali mi spotkanie, na które chętnie się zgodziłem. Tuż przed wyznaczoną porą wyszedłem z domu wczasowego. Natknąłem się na grającą orkiestrę i tłum ludzi, w którym dużą grupę tworzyły dziewczyny ubrane w prześcieradła. Dokładnie na wzór mego haremu z "Hydrozagadki", w której grałem rolę szejka. To wciąż jeszcze popularny film, dostępny na kasetach, wznawiany w telewizji. Grała Iga Cembrzyńska, Franek Pieczka i wielu innych znakomitych kolegów, dziś już nieobecnych, jak Józek Nowak, Zdzisio Maklakiewicz czy reżyser – Andrzej Kondratiuk. Wtedy było tuż premierze "Hydrozagadki".

[Embed]

Młodzi ludzie wsadzili mnie do lektyki i ponieśli do siebie. Byłem mile zaskoczony tą formą okazywania sympatii rozpoznanemu aktorowi, przyznaję, że jedną z najprzyjemniejszych. To był żywy oddźwięk na udaną ekranową groteskę, a przy okazji wielka sensacja dla wczasowiczów w Ustroniu i niesamowita przygoda dla mnie. Do dziś z wielkim sentymentem wspominam, jak przy akompaniamencie orkiestry nieśli mnie w tej lektyce przez całe uzdrowisko, pod transparentem o treści: "Dziewczyny z Krakowskiego dla Romana Kłosowskiego!".

Izabella Cywińska, reżyser

Izabella Cywińska, fot. Krzysztof Żuczkowski/Forum
Izabella Cywińska, fot. Krzysztof Żuczkowski/Forum

Z początkiem lat siedemdziesiątych pojechaliśmy z moim obecnym mężem w podróż przedślubną do Odessy, gdzie mieszkała część jego rodziny. Byli to inteligenci: dentyści, inżynierowie, choć zastraszeni. Nie godzili się na żadne dyskusje i niczego ze świata nie przyjmowali do wiadomości. Pewnego razu przynieśli wieść, że musimy czym prędzej wracać do Polski, bo "Amierikancy sbrosili cholieru". Tak, jak kiedyś stonkę. Na lotnisku przyjęto od nas bagaże, które dokądś odjechały raz na zawsze, a nam zakazano wyjazdu, bo ogłoszono kwarantannę. Zostaliśmy tylko w tym, co na sobie i z podręcznymi drobiazgami. Umieszczono nas w łagierie, tak się oficjalnie nazywał, w domkach campingowych dla dewizowych turystów. Nad morzem, choć bez dostępu do niego. Żywiono nas w stołówce kaszą. Można było kupić niepijalne kisiełyje wino, które podobno było skuteczne przeciw cholerze, więc wszyscy je pili. Prócz Polaków byli tam Węgrzy, Rumuni, Enerdowcy i… leningradczycy, traktowani jak obca nacja. Grupa polskich absolwentów medycyny, która przyjechała na praktykę do Odessy, zaczęła protestować przeciw przejawom braku higieny, przez co zostaliśmy potraktowani jako wrogowie. Wzywano nas na konferencje i tłumaczono, jak to naród polski został wyzwolony przez gierojow sowieckogo sojuza i ilu ich poległo. Od poznanych Żydów dostaliśmy przez płot radio. Z Radia Swoboda dowiedzieliśmy się, że to poważny atak cholery na Odessę. Uratował nas romans jakiejś Polki z synem sekretarza komitetu z Kijowa. Wstawiła się za nami. Po trzech tygodniach pobytu, wyposażeni w prowiant, zostaliśmy wywiezieni na kwarantannę do Polski. Był to dla mnie moment bardzo doniosły, bo miałam objąć teatr w Kaliszu i ta świadomość mobilizowała nas do czynu.

Jan Kobuszewski, aktor

Jan Kobuszewski, fot. Jerzy Troszczyński/Filmoteka Narodowa/www.fototeka.fn.org.pl
Jan Kobuszewski, fot. Jerzy Troszczyński/Filmoteka Narodowa / www.fototeka.fn.org.pl

Kiedyś, dawno temu, byliśmy z żoną na urlopie we Florencji. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea. Mówiono nam, że koniecznie musimy zwiedzić Galleria dell'Accademia: "Niedużo czasu stracicie, bo tam jest tylko kilka rzeźb Michała Anioła". Był tam oryginalny David, bo jego kopia stoi na florenckim rynku, była Pieta, niedokończone rzeźby więźniów i kilka innych. Weszliśmy tam o dziesiątej rano, a wyszliśmy o drugiej po południu. Michał Anioł widział rzeźbę w bloku marmuru kararyjskiego – o podstawie półtora na półtora metra, wysokim na sześć metrów – i odkrywał ją za pomocą dłuta. Pracował na zamówienie papieża Juliusza II, z którym się później pokłócił, więc części rzeźb nie skończył. To najpiękniejsza rzecz obserwować, co się wyłania, albo wręcz wyrywa z surowego bloku kamienia: głowa, bark, ramię, skończone do ostatniego uderzenia dłuta, wypieszczone i wycyzelowane. Na tej podstawie można sobie wyobrazić, co tam jest ukryte dalej, przez dłuto mistrza już, niestety, nieodkryte. Jeżeli chodzi o malarstwo, to pewne wrażenie o dziełach można sobie wyrobić przy oglądaniu bardzo dobrych dziś reprodukcji. Trójwymiarowości rzeźby jednak nic nie odda. Trzeba ją samemu obejrzeć. Kiedy przyjaciele i bliscy – od Dudka Dziewońskiego zaczynając, na córce kończąc – wybierali się do Florencji, radziłem im, by na deser zostawili sobie rzeźby Michała Anioła w Galleria dell'Accademia. Dzwonili potem do mnie i opowiadali, że spędzali tam po kilka godzin, nie mogąc wyjść z podziwu. Dla mnie była to bezwzględnie najwspanialsza przygoda wakacyjna.

Jerzy Mamcarz, piosenkarz

Jerzy Mamcarz, Międzynarodowy Festiwal Bardów. Koncert - Premiery, 2008, fot.  Eugeniusz Helbert/Forum
Jerzy Mamcarz, Międzynarodowy Festiwal Bardów. Koncert – Premiery, 2008, fot.  Eugeniusz Helbert/Forum

Po sierpniowym koncercie w amfiteatrze w Międzyzdrojach powróciliśmy do swojej bazy na campingu Szczecin–Dąbie. Miejsce to miało znakomite zalety rekreacyjne, ale jeżeli chodzi o stronę restauracyjną, to było pod psem, a raczej pod flądrą. Ludzie kabaretu przeważnie sami coś pichcili, choć efektów lepiej nie wspominać. Wysiadamy z autokaru, pomagam wyjść Himilsbachowi. Janek mówi do mnie: "Słuchałem dzisiaj, jak śpiewasz, mogę cię wziąć do znajomych na kolację, jeśli masz na taksówkę". Odpowiadam, że coś mam, ale to może wystarczyć tylko w jedną stronę. Postój był w pobliżu, wsiadamy, jedziemy, miła atmosfera. Okazało się, że jechaliśmy prawie na drugi koniec Szczecina. Wyciągam portfel. Janek pyta: "Ile płacę?". Taksówkarz odpowiada: "Nic, panie Janku, ja pana z przyjemnością wożę za darmo". Świetnie, mamy pieniądze na powrót. Rzeczywiście, kolacyjka była smaczna, z procentami. Po kilku godzinach wracamy. Łapiemy taksówkę. Taryfa nocna, ale jakoś to będzie. Dojeżdżamy. Podobny scenariusz. Wyciągam portfel, Janek pyta: "Ile płacę?". I ponownie niespodzianka. Taksówkarz mówi: "Nic, panie Janku. Ja nie tylko pana oglądam w filmach, ale przeczytałem wszystkie pana książki". Po wyjściu Janek zwrócił się do mnie: "Ale mnie ten facet zaskoczył. A ty, Jurek, sporo pieniędzy dzisiaj zarobiłeś. Chodź, dowiemy się w recepcji, gdzie tu można kupić coś do picia".

Andrzej Grabowski, aktor

Andrzej Grabowski, fot. Tatiana Jachyra / Forum
Andrzej Grabowski, fot. Tatiana Jachyra / Forum

W 1970 roku po pierwszym roku studiów w szkole teatralnej musiałem odbyć praktyki robotnicze. Władza ludowa i specjaliści od kultury wymyślili, że skoro w 1968 roku robotnicy bili studentów, to teraz będą się z nimi bratali, by brać studencka mogła docenić ich robotniczy wysiłek. Efekty tego były straszne. Robotnik pracujący ze studentem wyrabiał trzy razy mniej, niż z innym robotnikiem. Psioczył więc na tych "nierobów", którzy mu obniżali wydajność i zarobki. Dostałem przydział do fabryki produkującej rynny. Technologia produkcji polegała na tym, że robotnik wkładał w odpowiedni rowek blachę cynkową, a ja kręciłem korbą. Dostałem przydział do robotnika Józka K. z podkrakowskiej wsi, który zaczął do mnie mówić wierszem. Cytował olbrzymie fragmenty "Beniowskiego" czy "Pana Tadeusza". Śpiewał arie Moniuszki, ale tak jakoś… miękko. Zaczął mi przynosić kanapki i ciągle zapraszał, żebym do niego przyjechał, zwłaszcza na noc. Zapewniał, że ubije świnię i zrobi wielki bankiet. W tych latach i w tych sferach było to jednak dość zaskakujące. Kusił mnie, choć nie skusił, bo nigdy nie byłem podobnych mu, że tak to nazwiemy, przekonań. Skończyłem praktyki robotnicze, wróciłem do szkoły teatralnej. Po dwóch miesiącach dostałem list. Andrzej było przez "ż", Grabowski bez "w", pismo pierwszoklasisty. List brzmiał tak, że się go nauczyłem na pamięć: "Wdzienczny Andżeju! Bogdaj ja cie nie znał albom sie s tobom pszyjaźnił – coś wielkie nadzieje w sercu mem rozniecił a wkońcu zapomniałeś. Kochajoncy Ziutek". Taka przygoda, może niespełniona, choć to nie ja oczekiwałem spełnienia.

Marian Opania, aktor

Marian Opania, Przypki, 2017, fot. Krzysztof Jarosz/Forum
Marian Opania, Przypki, 2017, fot. Krzysztof Jarosz/Forum

Byłem chłopakiem, który wychowywał się nad Wisłą, wprawdzie nie w Warszawie, lecz w Puławach. Zawsze pewnie czułem się w wodzie i pochlebiam sobie, że umiem całkiem dobrze pływać. Miałem kolegę wzrostu Wiktora Zborowskiego, z którym wypływaliśmy do połowy rzeki. Była tam mielizna, na której przystawaliśmy na chwilę przed udaniem się na następny brzeg. Pewnego razu Wisła nieoczekiwanie przybrała. Dopłynąłem do mielizny, lecz niestety, nie poczułem gruntu, choć mój towarzysz pływackich wypraw stał całkiem pewnie. Ta sytuacja tak mnie zaskoczyła, że zadziałał mechanizm stresu. Poczułem jednoczesny skurcz obu mięśni piersiowych. Krzyknąłem do kolegi, że wracam. Z powodu skurczu nie mogłem sprawnie poruszać ramionami, starałem się więc, jak mogłem, płynąć pieskiem. To było tuż przed powodzią i żywioł zaczął okazywać swą moc. Miotało mną jak jakimś ździebełkiem. Ocierałem się o rozmaite występy brzegu, których bezskutecznie próbowałem się uchwycić. Przeniosło mnie przez kilka rzecznych progów. W tym czasie przed oczami przewinął się cały film mego krótkiego, siedemnastoletniego zaledwie życia. Najbardziej żal mi było mej sympatii. Kiedy w końcu udało mi się wydostać na brzeg, całowałem ziemię. Tej przygody wakacyjnej nie zapomnę do końca życia. Było to ostrzeżenie, że z wodą nie ma żartów i nawet sprawny pływak nie powinien czuć się w niej nazbyt pewnie. A ówczesna sympatia została później mą żoną.

Leszek Długosz, piosenkarz

Leszek Długosz, fot. Grzegorz Kozakiewicz/Forum
Leszek Długosz, fot. Grzegorz Kozakiewicz/Forum

Przyjaciele nie mogąc doczekać się mieszkania w Krakowie, z początkiem lat siedemdziesiątych opuścili miasto i objęli posadę nauczycieli w Karwicy Mazurskiej. Wieś znana była z kolonii warszawskich artystów zjeżdżających tu na lato, czego wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi. Postanowiliśmy pomóc przyjaciołom i wyprawiliśmy się wraz z nimi. Ruszył transport na odkrytej ciężarówce typu star, jak w czasach pionierskich, z wszystkimi meblami i sprzętami, które normalnie były wtedy nie do zdobycia. Łącznie z piecykiem. Jechało nas w sumie sześć osób, poupychanych na pace samochodu. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie dojechaliśmy na miejsce. Pół żywi. Okazało się, że nie ma tam sklepu spożywczego. Jedyny czynny kiosk miał dostawę dwa, trzy razy w tygodniu. Wszystko natychmiast rozkupywano, po czym okoliczna ludność leżała wokół pokotem po spożyciu owych darów. Taki pejzaż… Lato, żar z nieba, niczego do jedzenia. Nikt z nas nie miał wówczas, niestety, samochodu. Wymęczeni podróżą wylądowaliśmy więc nad jeziorem z butelką wina. Wstawiliśmy je do wody, by się ochłodziło. Leżeliśmy wygłodniali nad brzegiem i nagle zaczęliśmy snuć fantazje na temat rozmaitych sposobów zdobycia pokarmu. Zaczęły nam się przypominać różne książki kucharskie, przepisy, ulubione restauracje. W pewnym momencie ktoś zażartował: "A gdyby tak coś upolować? Na przykład kaczkę". Wstał, wziął kamień i cisnął w stronę nadlatującej kaczki. Trafił ją w locie. Na naszych oczach. Spadła nam do stóp. Takiej okazji nie mogliśmy zmarnować. Postanowiliśmy ją jak najoszczędniej zagospodarować i zrobiliśmy z niej rosół. Okazała się naszym ocaleniem.

Jerzy Bończak, aktor

Jerzy Bończak, Ryby z Teletygodniem, 2015, fot. Kapif archive 2
/East News
Jerzy Bończak, Ryby z Teletygodniem, 2015, fot. Kapif archive 2
/East News 

Generalnie wakacje spędzam w jednym miejscu na Mazurach, gdzie trudno oczekiwać specjalnych niespodzianek. Pamiętam jednak taką bardzo zimną końcówkę urlopu. Zarzuciłem na noc wędki na węgorza. Rano, około piątej, widzę, że w jednym kołowrotku mam wyszpulowaną żyłkę. Zacząłem ją ściągać. W pewnym momencie czuję, że dalej nie da rady, bo ryba poszła w trzciny. Musiał to być węgorz, bo łapałem na przynętę, której żadna inna ryba nie jada. Wsiadłem na rower wodny i po żyłce podpłynąłem do miejsca, w którym nastąpiło zblokowanie. Żyłka drga. Czuję, że ryba duża, a nie jestem w stanie jej wyciągnąć. Zacząłem grać na tej żyłce, jak na strunie gitary – tak się drażni węgorza, by wyplątał się z trzciny. Ale ryba nie puszcza. Duży okaz, żal tracić. Było zimno, więc łowiłem w kożuchu. Atawizm myśliwego przeważył jednak nad zdrowym rozsądkiem. Postanowiłem rozebrać się, zanurkować, odciąć nożem trzciny i wyciągnąć zaplątaną w nie rybę. Tak też zrobiłem, choć nie do końca. Było zbyt głęboko, by dopłynąć do dna. Woda była tak potwornie zimna, że wyskoczyłem szybciej niż wskoczyłem. A ryba poszła… Duży okaz, bo odciął mi nie żyłkę, lecz plecionkę. Wędkarze wiedzą, co to jest – bardzo mocny powrozik, który teoretycznie nie powinien się zerwać. Skończyło się tym, że wróciłem do domu i rozpaliłem w kominku. Długo grzałem się przy nim, zanim doszedłem do siebie. Nie wiem, czy to zabawna opowieść. Mnie wtedy nie było do śmiechu. Rybie udało się uciec. Mnie? Nie nabawić zapalenia płuc.

Agnieszka Chrzanowska, piosenkarka

Agnieszka Chrzanowska, podczas koncertu "Błogosławieni Miłosierni", Kraków, 2015, fot. Jarek Praszkiewicz/Forum
Agnieszka Chrzanowska, podczas koncertu "Błogosławieni Miłosierni", Kraków, 2015, fot. Jarek Praszkiewicz/Forum

Od lat poświęcam wakacje na zwiedzanie wysp greckich. Dopływamy z moim towarzyszem podróży Michałem do kolejnej wyspy, pożyczamy motorower lub samochód. Wjeżdżamy nawet na te ścieżki, których nie ma na mapie. Dopiero wtedy uznajemy wyspę za zdobytą. Dwa lata temu mieszkaliśmy na wyspie Kos i zwiedzaliśmy okoliczne wysepki archipelagu Dodekanes. Rano wypływaliśmy promem, wieczorem wracaliśmy do hotelu. Pewnego dnia udaliśmy się na wyspę Kalimnos. Od razu w porcie zakupiłam bilet powrotny i dowiedziałam się – swobodnie mówię po grecku, ojczystym języku mego dziadka – że prom będzie odpływał o szóstej wieczorem z tego samego nabrzeża. Wyspa cudowna, niezwykłe zatoki, mnóstwo poławiaczy gąbek, chętnych do opowiedzenia swoich historii. Urocze malutkie wioseczki złożone z kilku domków, przyklejonych do skał, bądź leżących w zatokach. Zakochaliśmy się w jednej z zatok i marzyliśmy, by zamieszkać tam choć przez krótki czas. Niestety, trzeba już było wracać. Stanęliśmy na nabrzeżu i wraz z grupką ludzi spokojnie czekaliśmy. Zrobiła się za pięć szósta, pięć po – promu nie było. Owszem, jakiś odpłynął, lecz z innego nabrzeża. Ludzie nadal czekali. Nie wytrzymałam i udałam się do biura, by zapytać uroczego Greka, który sprzedał mi bilet, co się dzieje z naszym promem. Okazało się, że tamtego dnia wyjątkowo odpłynął z innego nabrzeża. Następny prom miał być dzień później, o tej samej porze. Znaleźliśmy się w sytuacji przymusowej. Zawróciliśmy do zatoki, którą tak miło zapamiętaliśmy. Ku naszej radości był tam domek z jedynym wolnym pokojem. Tak więc nieporozumienie z promem dostarczyło nam niezapomnianych wrażeń.

Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2017

[Embed]
Kategoria: 
Film
Teatr
Muzyka
Literatura
FacebookTwitterRedditShare
Dodaj do POŻEGNANIA: 

Viewing all articles
Browse latest Browse all 711

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra