Aglomeracje, przedmieścia i prowincja: literacka mapa Polski
Choć możemy sobie wyobrazić powieść osadzoną w przestrzeni zaledwie naszkicowanej albo nieciekawej jako miejsce akcji, to jednak połączenie literatury i geografii jest niezwykle korzystne, i to dla obu stron. Literatura potrafi nazwać na nowo miejsca, które wydają się nam banalne i oczywiste – a przez to pomijane przez nasz wzrok. Potrafi też odzyskać przestrzeń, która wydaje się nieciekawa lub nieprzyjazna, uczynić ją zdatną do symbolicznego zamieszkania. A w drugą stronę: konkretne miejsca z ich historią, społeczną specyfiką i skomplikowaną symboliką mogą stanowić zarzewie dla budowania opowieści.
Pisarze i pisarki w terenie

Polska literatura ostatnich lat wchodzi w szczególne związki z przestrzenią. W przeciwieństwie jednak do literatury małych ojczyzn, chodzi tu raczej o miejsca, a nie obszary – konkretne, pojedyncze, często intymne i kameralne. Niekiedy są to miejsca dobrze znane, ale opowiedziane na nowo, a czasem jesteśmy zabierani tam, gdzie literatura rzadko zagląda, przez co narzędzia do jej opisu wykuwają się na naszych oczach.
Poniższe zestawienie to przegląd sześciu najciekawszych wycieczek tego typu z 2017 roku. Zaczniemy od Pawła Sołtysa i jego nieoczywistej Warszawy bocznych dzielnic i ulic, potem zawędrujemy na krakowski Kazimierz, do bólu znany, ale jednak pokazany zupełnie inaczej. Następnie zajrzymy do małych i średnich miast – najpierw na blokowisko Anny Cieplak, potem na przedmieścia Częstochowy Wioletty Grzegorzewskiej. A na koniec zbadamy dwa zupełnie różne, ale korespondujące ze sobą obrazy z prowincji: w prozie Macieja Płazy i w najnowszej powieści Michała Witkowskiego.
Zaułki i boczne ulice

Domyślną przestrzenią wielkomiejską w polskiej kulturze jest oczywiście Warszawa. Stolica ukazywana jest zazwyczaj jako moloch, anonimowa przestrzeń, w której dokonuje główni bohaterowie przeżywają alienację. Dlatego szczególnie ciekawe są te sytuacje, gdy miasto, a dokładniej jego dzielnice, jest opisywane jest z czułością: jako swojskie, lokalne i przyjazne. Sztuka taka udała się ostatnio Pawłowi Sołtysowi (znanemu publiczności muzycznej jako Pablopavo), który zadebiutował zbiorem "Mikrotyki", tomem krótkich opowiadań osadzonych w Warszawie "boczniejszych" ulic. Wiele tekstów Sołtysa (a także Pablopavo) to wariacje na temat ulicznej ballady, czyli pierwowzoru legend miejskich. Ich bohaterami są zwykli mieszkańcy bloków i kamienic, a także gangsterzy o gołębich sercach, tragiczni kochankowie czy ludzie szczególnie dotknięci przez los. Narrator u Sołtysa to flaner XXI wieku – melancholijny włóczęga, który przemierza te mniej oczywiste ulice albo krąży po mieście tramwajem lub autobusem.
Podczas tych wypraw historie przyklejają się do niego, rozwijają się wraz z rytmem jego kroków. Wyrastająca z nich Warszawa złożona jest setek pojedynczych miejsc – każde z nich ma wielkomiejski sznyt, a jednocześnie swoją plemienność; są zamieszkane najczęściej przez zamknięte i zwarte społeczności. Wielkomiejska lokalność to rzadkie zjawisko w polskiej prozie, dlatego Sołtys przeszczepia na polski grunt tradycje czeskie czy rosyjskie. Dzięki niemu warszawskie ulice stają się przyjaźniejsze i ciekawsze, a wiele miejsc, takich jak Stegny czy Grochów, zostaje oryginalnie zdobyte dla literatury.
Skansen w mieście

Ni to jesień, ni to zima (za Piotrem Mareckim można powiedzieć, że to po prostu "sezon grzewczy"), spowity smogiem Kraków, a konkretniej – krakowski Kazimierz, dzielnica tysiąca i jednej knajpy, a także kilkunastu barbershopów i paru zakładów rzemieślniczych, które przed upadkiem uratowała hipsterska nostalgia. U Macieja Prusa w powieści "Przyducha" te kilkanaście gęstych kwartałów zamienia się niemalże w osobną planetę – od południa mosty zamknięte, od północy kordony sanitarne. Krążą pogłoski o epidemii, nikt jednak nie choruje. Towarzyszą im plotki o seryjnym mordercy, który odcina ofiarom palce. Ale czy to prawda, czy raczej kolejna barowa historyjka opowiadana z nudów przy kolejnej bani (pamiętajmy, to Kraków) wiśniówki?

Prusowi udało się stworzyć niezwykły pastisz knajpianej opowieści. Jego krakowski Kazimierz jest przeładowany stereotypowymi postaciami i miejscami – do tego stopnia, że to, co banalne i do bólu znane, zamienia się w niezwykłą balladę o miejscu, które na dobre znika z literackiej mapy Polski, na potrzeby turystyki zamieniając się we własną karykaturę. "Przyducha" to galeria miejsc, które dekadę czy dwie temu uchodziły za szczyt artystycznego wyrafinowania – zadymione, ciasne kawiarenki, w który stoły zalane są woskiem świec, na nich serwetki, niegdyś białe, teraz mieniące się wszystkimi kolorami wódek smakowych dostępnych w barze, a na chybotliwych krzesłach wciąż te same postaci: poeci jednego tomiku, powieściopisarze z wciąż niedokończonym debiutem, niespełnieni krytycy i wieczni doktoranci. Prus tworzy tę barwną panoramę tylko po to, aby ostatecznie wysadzić ten świat w powietrze – bez żalu i sentymentu. To chyba najlepsze rozwiązanie, skoro alternatywnym wyjściem jest piekło skansenu dla zachodnich turystów.
Domy z betonu

Choć blokowiska z PRL-u w swoich najrozmaitszych wariantach to wciąż najpopularniejsza forma budynków mieszkalnych w Polsce, w literaturze pojawiają się one stosunkowo rzadko. Są oczywiście, szczególnie w ostatnich latach, wyjątki – o blokach pisali Łukasz Orbitowski czy Salcia Hałas. Blokowisko jako miejsce akcji określa zazwyczaj z góry klasę społeczną bohaterów, sugeruje też raczej negatywne zjawiska, czyli mniejszą lub większą patologię albo beznadzieję. W przypadku dwóch powieści Anny Cieplak sprawa wygląda inaczej. W debiutanckim "Ma być czysto" akcja rozpięta jest między typowym blokowiskiem a osiedlem deweloperskim, co przekłada się w ciekawy sposób na rozmaite napięcia wewnątrz samej opowieści. Choć nazwa nie pada wprost, dociekliwi czytelnicy rozpoznali, że opisywane miasto to rodzinne miejsce autorki, Dąbrowa Górnicza.

W "Latach powyżej zera" akcja przenosi się do sąsiedniego Będzina. Cieplak udało się stworzyć chyba najbardziej neutralny opis bloków w mieście średniej wielkości w polskiej literaturze. Wydobyte zostają wszystkie wady i ograniczenia – słaba oferta kulturalna i edukacyjna, problemy z komunikacją, podupadająca infrastruktura. To wszystko nie przeszkadza głównej bohaterce wieść radosnego i w dużej mierze spełnionego życia. Ostateczna wymowa książki jest pesymistyczna – Cieplak pokazuje, że nie wystarczy się starać, żeby osiągnąć sukces, zazwyczaj potrzebne są jeszcze odpowiednie wsparcie otoczenia i zasoby. Niemniej opowieść o tej przestrzeni, która mocno ukształtowała bohaterkę "Lat powyżej zera", prowadzona jest trzeźwo i bez kompleksów. To szczególnie cenne w zalewie narracji, które na zmianę mitologizują albo patologizują blokowiska.
Kolaże na przedmieściach

Po głośnych i świetnie przyjętych "Gugułach" Wioletta Grzegorzewska powróciła niedawno z kolejną powieścią "Stancje", będącą w dużej mierze kontynuacją losów znanej już czytelnikom bohaterki. O ile "Guguły" opowiadały o fascynującym, ale i niełatwym dzieciństwie na polskiej wsi lat 80., o tyle "Stancje" przenoszą nas do Częstochowy epoki transformacji ustrojowej. Wraz z dorastaniem głównej bohaterki (teraz jest już na studiach) zmienia się charakter rzeczywistości. Znikają Schulzowskie z ducha elementy mitologizacji świata – zastępuje je pogłębiona obserwacja obcej i często nieprzyjaznej przestrzeni miejskiej. Częstochowa początku lat 90. to nie metropolia, ale raczej małe miasteczko, które rozlewa się w rozległe tereny podmiejskie o niejasnym statusie. To właśnie tam rozpoczyna swoja odyseję nastoletnia Wiola, na którą każda kolejna osoba projektuje swoje tęsknoty i fantazje. Jest to możliwe przede wszystkim dlatego, że dziewczyna, podobnie jak miasto, do którego właśnie przyjechała, jest jeszcze nieuformowana. Dlatego ścierają się tu najróżniejsze, zazwyczaj nieprzystające do siebie elementy – z jednej strony ludowo-tradycyjna odmiana katolicyzmu symbolizowana przez Jasną Górę, z drugiej rodzący się drapieżny i wulgarny kapitalizm, którego uosobieniem są świecące całą dobę neony właśnie otwartego McDonald’sa. W "Stancjach" nakładają się na siebie także plany czasowe – za sprawą wspomnień starej zakonnicy powraca wojna a wraz z nią elementy dawno minionej przeszłości. Tym samym przestrzeń, w której Wiola próbuje się zadomowić, ulega jeszcze większemu pokawałkowaniu. W efekcie otrzymujemy niezwykły portret amorficznego miasta-niemiasta, jednocześnie wystrzelonego w przyszłość i zakorzenionego mocno w przeszłości, gdzie o teraźniejszość (a więc własną tożsamość) trzeba nieustannie walczyć.
Nowa wieś

W listopadzie 2017 roku Maciej Płaza, laureat Nagrody Gdynia za zbiór opowiadań "Skoruń" (2015), powrócił z nową książką, tym razem wielowątkową powieścią "Robinson w Bolechowie". Proza Płazy nawiązuje do najlepszych tradycji tzw. literatury chłopskiej (głównym punktem odniesienia jest tu oczywiście Wiesław Myśliwski), ale jednocześnie tworzy jej nowy rozdział. Po latach, a nawet dekadach zaniedbań w polskiej literaturze w kwestii portretowania wsi, Płaza (oraz kilku innych debiutujących autorów, takich jak Weronika Gogola, Andrzej Muszyński czy Joanna Lech) wysłał nowy, orzeźwiający impuls do piszącego środowiska. Udało mu się zerwać z powszechną zasadą przedstawiania polskiej prowincji albo naiwnie i z sentymentalną mitologizacją, albo jako ciemnogrodu będącego siedliskiem patologii.
Wieś u Płazy jest odarta z transcendencji, choć jednocześnie pokazywana jest jako mikrokosmos, amalgamat rozmaitych tradycji i języków – miejsce kluczowe dla kształtowania się specyficznej formy świadomości i stosunku do świata. Wielowiekowa kultura chłopska z panteistyczną formą metafizyki pod koniec XX wieku ostatecznie obumarła, co doskonale widać w obu książkach Płazy. Nie oznacza to jednak, że zniknęły przywiązanie do ziemi, kult pracy i sztywne zasady rządzące relacjami rodzinnymi i sąsiedzkimi. "Skoruń", który opowiada o latach 80. na polskiej wsi, doskonale pokazuje, jak stosunkowo nowa tradycja PRL-u weszła w relację z wielowiekową tradycją. Z kolei w "Robinsonie w Bolechowie" doszedł wątek wsi po wejściu do Unii Europejskiej, czyli kolejny czynnik przekształcania się polskiej prowincji. Płaza nie opisuje kolejnych rewolucji – u niego zmiany nadpisują się na sobie, tworząc palimpsest. W efekcie opisy wsi są bardzo realistyczne, skupione przede wszystkim na ziemi – już nie bóstwie-karmicielce, ale trudnej i niewdzięcznej materii, która wciąż jednak potrafi skrywać tajemnice i budzić lęk.
Miasteczko graniczne

Najnowsza powieść Michała Witkowskiego przenosi nas do tytułowego, fikcyjnego miasteczka o nazwie Wymazane. Choć samej miejscowości nie znajdziemy na mapie, to jednak doskonale wiemy, jak wygląda i gdzie mogłoby się znajdować. Nie po raz pierwszy Witkowski zabiera nas na rubieże naszej ojczyzny – wcześniej były to genialne zimowe Międzyzdroje, gdzie nie ma nikogo, wiatr hula po ulicach a mieszkańcy zapadają w hibernację, dzięki której mogą przetrwać do następnego sezonu wakacyjnego. Tym razem Witkowski zdecydował się stworzyć scenerię od zera. Wymazane umiejscowił na końcu świata (z polskiej perspektywy), jeszcze kawałek za Suwałkami, tuż przy granicy z Litwą i Obwodem Kaliningradzkim. Miasteczko otoczone jest z jednej strony bagnami, z drugiej lasem, gdzie "rosną same trujaki". Dojechać tam można tylko jednym autobusem, a atmosfera powszechnej beznadziei unosi się na każdym kroku. Wymazane to miejsce niezwykłe, gdyż kondensujące wszystko to, co wstydliwe i na co dzień wypierane z naszej zbiorowej świadomości. Zasadą estetyczną, która rządzi tą przestrzenią jest bylejakość i powszechny uwiąd wyobraźni – kwiaciarnia nazywa się Maria, agencja towarzyska Venus, a bar… Bar. Lokalna bizneswoman majątek zbija na rzeczach podejrzanych i często odrażających, jak ferma lisów, hodowla pieczarek ("grzyb, co rośnie na gównie") czy wielofunkcyjny zajazd najniższej kategorii dla kierowców tirów. Perwersyjność prozy Witkowskiego polega właśnie na pokazywaniu rzeczy tylko pozornie oczywistych i powszechnych, od których najchętniej odwracamy wzrok. Wymazane to Polska brzydka, ale swojska, smrodliwa i jednocześnie przytulna. To właśnie tam, a nie w Warszawie (która w powieści jest jednym wielkim symulakrum) zdaniem autora bije serce naszego kraju.
Autor: Michał Sowiński, styczeń 2018