"To nie dla was, miękkoustne snoby, takie słowa – gorączkowe, twarde"
2017/08/30
Elżbieta Szemplińska-Sobolewska na obrazie Witkacego, fot. ze zbiorów Muzeum Literatury
W zasadzie ich nie było. Jeśli już któraś piórem dorównała mężczyźnie, pozostawała w jego cieniu. Historia literatury albo o niej zapomniała, albo przypięła łatkę skandalistki. Jak radziły sobie kobiety w świecie lingwistycznych metafor i rymów oddalonych?
Męski punkt widzenia
Jeśli wierzyć statystykom, w dwudziestoleciu międzywojennym co dziesiąty poeta był kobietą. Gdy przejrzeć notki biograficzne ówczesnych pisarek, każda jest żoną, siostrą, córką, przyjaciółką lub znajomą znajomego jakiegoś literata. Mężczyźni często egzystują samodzielnie (w encyklopediach, bo przecież nie w życiu). Dlatego żeby przełamać patriarchalny model grup poetyckich tamtego okresu, kobieta musiała być przynajmniej utalentowana (z góry zakładano, że jeśli nawet przyswoi sobie reguły warsztatowe, to ich nie przekroczy), dobrze wykształcona (tak naprawdę pierwsze takie pokolenie z Zuzanną Ginczanką i Anną Świrszczyńską na czele debiutowało w latach 30. XX w. i później), a do tego odważna i bezkompromisowa. Słowem – “męska” w swej twórczości. Nie zaszkodziłoby, gdyby również grzeszyła urodą – wtedy mogła liczyć na przychylne spojrzenia panów. Paru się to udało. Ale one funkcjonowały na innych zasadach.
O ile jeszcze ze Skamandrytami nietrudno powiązać kobiece nazwiska – Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Kazimierę Iłłakowiczównę czy muzę poetów i deklamatorkę ich twórczości, Marię Morską – o tyle w nurtach awangardowych praktycznie nie występują. Badaczka tematu Agata Zawiszewska uważa, że dla większości kobiet wtedy piszących nieosiągalny był wysoki stopień świadomości formalnej (m.in. wiersz wolny, metafora jako podstawowy środek wyrazu), a także intelektualna dyscyplina i powściągliwość emocjonalna.
Jednak większość to nie wszystkie. Zwyczajowo przyjęło się je nazywać “jedynaczkami”. I tak Awangarda Krakowska ze swoim szczegółowym programem poetyckim miała Milę Elinównę. Co bardziej złośliwi określiliby ją pewnie bękartem Peipera, zważywszy na fakt, że tylko on ją wówczas cenił. Podobny stosunek do kobiet prezentowała warszawska grupa literacka – zaliczana do Drugiej Awangardy – Kwadryga (pewnie nieprzypadkowo redakcja czasopisma mieściła się przy ul. Chłodnej). W jej gronie znalazły się Nina Rydzewska i Elżbieta Szemplińska-Sobolewska, chociaż bardziej zasługiwałyby na miano outsiderek.
16 negatywów i jedna fotografia
Mila Elin była jedyną kobietą związaną z grupą awangardystów krakowskich. I tylko to, że była, można powiedzieć z przekonaniem, bo w jej biografii jest wiele znaków zapytania. Kiedy żyła? Musiała urodzić się ok. 1907 r., skoro Tadeusz Peiper wspominał o 16-letniej Elinównie, która zaczęła z nim korespondować wkrótce po ukazaniu się pierwszego numeru Zwrotnicy. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że zginęła w getcie warszawskim, chociaż Żydowski Instytut Historyczny nic na ten temat nie wie. Parę szczegółów znamy z relacji Mariana Piechala, współzałożyciela grupy literackiej Meteor. Na przykład to, że mieszkała w Warszawie – najpierw na Lesznie, później przy Elektoralnej – i była córką zegarmistrza. W zbiorach poety znaleziono także jej fotografię z 1928 r. Jedyną. Na niej młoda kobieta o dziewczęcej twarzy, bystrym spojrzeniu, wydatnych ustach, ciemnych i krótko obciętych włosach podkreślających kości policzkowe.
[Embed]
Inne zachowane dokumenty są już autorstwa Elin: projekty kostiumów teatralnych do sztuki “Szósta! Szósta!” Peipera, eseje realizujące linię programową Awangardy Krakowskiej (i schlebiające jej czołowemu przedstawicielowi), plik listów do Jalu Kurka (w których pisała o studiowaniu nauk filozoficznych i uczuciu osamotnienia w środowisku literackim) oraz wiersze – zaledwie szesnaście, głównie erotyki.
Niespełna sześć lat trwał flirt poetki z literaturą. Rozpoczął się w marcu 1927 r., a zakończył w październiku 1932 r. w Krakowie, na łamach odpowiednio Zwrotnicy i Linii. W międzyczasie Elinówna związała się z łódzkim Meteorem, który w stolicy wydał trzy numery pisma o takim samym tytule. Jednak zawsze była wierna Peiperowi, z którym nawiązała intelektualny romans. Jego owocem jest jej poezja – intymna odpowiedź kobiety na wybitnie męski światopogląd lub, jak chce Andrzej Waśkiewicz, negatyw twórczości papieża awangardy.
Z jednej strony Peiper:
ty, kartka papieru którą ja zapiszę
[“Naga”]
oraz
Wcisnę się w ciebie, czcionka w papier
[“Ja, ty”]
z drugiej strony Elin, wykorzystująca znamienną dla erotyków swojego mistrza analogię aktu erotycznego i czynności pisania:
najdroższa książka, która była we mnie,
uczyniła mnie książką, której nikt nie pisze.
[“Książka”]
Chociaż oboje poruszają się w obrębie tych samych toposów (kartka papieru, sen, woń skóry lub ciała, cień, noc), ich relacje z reguły są przeciwstawne. Jeśli u Peipera mamy działanie, u Elin – oczekiwanie, które kończy się rozczarowaniem. Gdy on odbiera głos kobiecie, ona to samo czyni mężczyźnie. Jedno patrzy, drugie ucieka albo kokietuje.
Są też zbieżności. Kiedy poeta rzuca oskarżenie: “Szwaczka snów na oczy dnia zasuwasz senne powieki cienia / na otwarte oczy dnia” (“Na rusztowaniu”), poetka przyznaje: “i jestem krótką nocą, ja, latarni krótki cień” (“Głód”). W innych utworach Elin realizuje założenia poetyki Peipera, jak rymy regularne oddalone czy pseudonimowanie rzeczywistości, np. aktu miłosnego: “niebo krwawym pocałunkiem świtu / ziemię rozchyla” (“Krzyk kogutów”). Robi to jednak, by opisać odmienne stany emocjonalne, doświadczenia kobiety. W poezji Elin dominuje więc intymność, szczerość i przede wszystkim samotność:
Wachlarz z białych kwadratów
Druk obietnic drzewnego papieru,
Ty i ja w mieszkaniu liczb
Parzystych i samotnych jak niektóre
Oczekiwania (…)
[“Kalendarz”]
Jeśli więc powtórzyć za Zwrotniczanami, że Elin była tylko uczennicą Peipera, to wypada dodać, że nad wyraz śmiałą. Jeżeli zgodzić się z Janem Brzękowskim i Julianem Przybosiem, że jej wiersze są “bezbarwne”, to trzeba pamiętać o odcieniach szarości. Mówiąc: “utworami swymi zbliżyła się do mnie, jak nikt inny, zachowując przy tym wszystkie ciekawe odrębności swej wyobraźni”, Peiper zamykał usta krytykom swojej protegowanej. Na tyle skutecznie, że Janusz Sławiński w koronnej pracy o języku poetyckim Awangardy Krakowskiej przemilczał istnienie poetki. Gdy w latach 70. przypomniano jej wiersze, Jarosław Iwaszkiewicz pytał:
A tajemnicza Elinówna, z której nic nie zostało, o której nikt nie pamięta, o której nikt nic nie mówi, czyż to nie najpiękniejsza, a w każdym razie najsmutniejsza bajka naszej poezji?
Miasto sowy z Mokotowa
Nina Rydzewska, fot. domena publiczna
“Była to przystojna (…) dwudziestoparoletnia brunetka z zaznaczającymi się skłonnościami do otyłości, o nieco egzotycznej, orientalnej urodzie” – tak opisywał Ninę Rydzewską w książce “Chmurnie i durnie” Stanisław Ryszard Dobrowolski. Podobno skrycie się w niej kochał. Przyjaciele wołali za nią “sowa” – to przez duże, ciemne oczy. Koledzy po piórze zapamiętali ją jako skromną, pogodną, ale samotną kobietę. Długo pozostawała “jedynaczką Kwadrygi”, aż na horyzoncie pojawiła się Elżbieta Szemplińska-Sobolewska (o niej za chwilę).
Rydzewska przed wojną pisała wiersze (tłumaczone na niemiecki, francuski, węgierski, fiński i łotewski), po wojnie publikowała już tylko powieści o rybakach kaszubskich i górnikach (w tym celu zatrudniła się w kopalni). Tworzyła także reportaże radiowe i różne wersje swojego życiorysu. Urodziła się dwa razy: 16 lutego 1902 r. albo 1906 r. Najpewniej w Warszawie, gdzieś na Mokotowie. Najprawdopodobniej w niezamożnej rodzinie. I tutaj pojawiają się cztery scenariusze: 1) ojciec umarł, gdy miała trzy lata, a matka wyszła ponownie za mąż; 2) osierociła ją pierwsza wojna i dziewczynką zaopiekowali się państwo Rydzewscy; 3) miała oboje rodziców; 4) pochodziła z Gruzji, a rodzice zginęli podczas rewolucji październikowej. Na ten ostatni trop wskazywałoby jej drugie imię, Zaira, typ urody oraz miłość do gruzińskiego kupca – późniejszego męża – o nazwisku Asłan Bek Barasbi Baytugan (kontakty z nim przekreśliły szanse Rydzewskiej na członkostwo w PZPR). Kilkakrotnie zmieniała miejsce pobytu, na stałe osiadła w Szczecinie. Zmarła na serce 3 lutego 1958 r.
Pierwszą pracę podjęła jako korepetytorka pisania i czytania, gdy miała 10 lat – w ten sposób opłaciła szkołę i studia. Pierwsze utwory zapisywała na drukach urzędowych w biurze Kapituły Orderu Virtuti Militari. Pierwszym, a zarazem najgłośniejszym wierszem wywołała skandal. Publikacją w piśmie piłsudczykowskim “Madonny Nędzarzy” (1927 r.) naraziła się środowiskom endeckim i katolickim. W donosie do ministra sprawiedliwości Rydzewską oskarżono o bluźnierstwo, zapominając o romantycznej (Mickiewicz) i młodopolskiej (Kasprowicz) tradycji wadzenia się z Bogiem. Domagano się uwięzienia zbrodniarki, choć niektórzy skłonni byli raczej podciągnąć utwór pod paragraf grafomanii. Proces poetki nie odbył się ze względu na protest środowiska literackiego (m.in. Kadena-Bandrowskiego, Iłłakowiczówny, Gałczyńskiego), a także czytelników – wiersz wygrał plebiscyt na najlepszy utwór poetycki. Na rozgłosie najwięcej zyskała nie Rydzewska, ale Kwadryga, do grona której aspirowała.
Z warszawską grupą literacką Rydzewska współpracowała w latach 1928-30, potem odeszła w kierunku prozy. Wiersze z tamtego okresu znalazły się w jedynym tomie “Miasto”, który usytuował ją w nurcie poezji uspołecznionej. Chociaż ówcześni krytycy analizowali twórczość młodej literatki w kontekście poezji kobiecej (a nie poezji w ogóle), dostrzegali jej talent wybijający się ponad dokonania Kwadrygi. Mówiono o “świeżości” i “zdrowo pojętej emancypacji”.
Cykl “Miasto” uderza w ekspresjonistyczne i futurystyczne tony, jest przesiąknięty mrokiem, ubóstwem, destrukcją:
Nasz świat jest jak wnętrze czarnej, rozpalonej huty.
Wieczory ociężałe straszą wiatrem i deszczem...
Według Jana Marxa przypomina obrazy z “Nędzników” Wiktora Hugo, pobrzmiewa w nim baudelaire'owskie echo. Autorka atakuje wyobraźnię czytelników urbanistycznymi migawkami, które komponuje w duchu ballady. Jeśli pomimo sprzeciwu wobec skamandryckiej poetyki utwory Kwadrygantów niebezpiecznie się do niej zbliżały, Rydzewska czerpała z niej najmniej.
Profil efeba, zęby strzygi
Elżbieta Szemplińska-Sobolewska z mężem, fot. domena publiczna
Z drugą poetką Kwadrygi, która przełamała monopol Rydzewskiej – Elżbietą Szemplińską-Sobolewską – jest już większy kłopot. Ani nie zyskała takiego uznania – co nie dziwi, patrząc na jej twórczość – ani nie dorównywała temperamentem poprzedniczce (była milcząca, nieśmiała). Choć specyficznego poczucia humoru nie można jej odmówić – nie zgodziła się na podanie danych osobowych redaktorowi Kwadrygi, tłumacząc: “Mój zawód jest taki haniebny” (już w wieku 10 lat pisała nowelki, 14 – publikowała wiersze, później studiowała polonistykę i była dziennikarką, prozaiczką). Żona jednego z Kwadrygantów, również pisarka, Sabina Sebyłowa, wspominała:
E. Sz. – podpisująca się również Szem. – poetka i prozaiczka. Z profilem cudnego efeba i zębami strzygi. (…) robi wrażenie nieustannie zaskoczonej, nawet w stosunku do siebie. (…) Mówi natłoczonymi sensem monosylabami.
Jak widać, nie tylko przez mężczyzn została chłodno przyjęta.
Szemplińska nie odcięła się od tradycji skamandryckiej, a w jej poezji obecne są różne dźwięki. Erotyk “Ciało” to zmysłowy Leśmian, kobiece liryki są muśnięte “Pocałunkami” Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, w “Rozmowie z ojcem” słychać Słonimskiego. Gombrowicz mówił nawet o “dziecięco-kobieco-zwierzęcym” punkcie widzenia świata. Niejednolite wiersze pisane w latach 30. charakteryzuje radykalizm społeczny i rewolucyjne akcenty. Tak jak Rydzewska sięgała do futuryzmu i ekspresjonizmu:
Człowiek w olbrzymiej miasta dżungli,
wśród lian sygnałów, huku woni –
wśród betonowych sieci ulic,
sam – w dżungli – bez pazurów człowiek.
[„Prawo dżungli”]
Poetce zarzucano skrajny komunizm. Połączenie nieprzeciętnej urody z poglądami politycznymi skłoniły Witkacego do namalowania jej portretu. Nawet jeśli przed wojną wierzyła w społeczne ideały, to po ucieczce do ZSRR zmieniła zdanie. Wtedy w jej przemianę mało kto uwierzył. Utwory powstałe w Nowym Jorku, Rio de Janeiro czy na wschód od polskiej granicy są przepełnione nostalgią. Publikowała na łamach londyńskich Wiadomości i paryskiej Kultury. Niewielu też pamięta o jej wierszach poświęconych powstańczej Warszawie – Troi Północy, jak “Chorągiew” czy “Krzyż Warszawy”. Gdy poezja ją zawiodła, próbowała utrzymać się ze sprzedaży obrazów. Malowała w stylu Chagalla (jego wystawie poświęciła jeden z liryków), najczęściej twarz swojego męża Zygmunta Sobolewskiego, koty i pekińczyka.
Szemplińska, walcząc słowem o swoje przekonania, upominała się o status poetki:
To nie dla was, miękkoustne snoby,
takie słowa –
gorączkowe, twarde. (…)
To nie dla was, sprzedajni poeci,
pieszczący się głoskami (…)
To dla odważnych.
To dla uczciwych te wiersze.
Dla gniewnych i hardych.
[“Muzyka”]
Lucyna Krzemieniecka na obrazie nieznanego autora
Dla porządku należy wymienić jeszcze Gustawę Jarecką czy Lucynę Krzemieniecką (obie z kręgu Kwadrygi), ale ich liryczne dokonania można skwitować wersetem z utworu “Rymujący kolega” Haliny Pileckiej-Przybyszewskiej:
O koledze mówią: poeta,
o mnie – “pisząca kobieta”.
Autorka: Agnieszka Warnke, sierpień 2017
Źródła:
Jan Marx, “Grupa poetycka Kwadryga”, Warszawa 1983
Andrzej K. Waśkiewicz, “Szesnaście wierszy Mili Elin” [w:] tegoż, „W kręgu Zwrotnicy”, Kraków 1983
Agata Zawiszewska, “Między Młodą Polską, Skamandrem i Awangardą. Kobiety piszące wiersze w dwudziestoleciu międzywojennym”, Szczecin 2014
Prozaik i satyryk, autor opowiadań, powieści, dramatów, słuchowisk radiowych i tekstów dla kabaretów literackich. Jeden z głównych współtwórców Polskiej Szkoły Słuchowiska Radiowego. Urodził się 7 stycznia 1932 roku w Częstochowie.
Studiował filologię polską i bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Początkowo (1953–1956) pracował w Bibliotece Narodowej , co po latach, w styczniu 2017 roku, wspominał w jednej z audycji "Zapiski ze współczesności" w radiowej Dwójce:
Po wojnie pracowałem w Bibliotece Narodowej w Zakładzie Bibliografii Zalecającej, gdzie na kartach bibliotecznych streszczałem w paru zdaniach przeczytane książki. Z czasem to pisanie zaczęło się wymykać. Zacząłem nie tyle streszczać, co zapisywać własne pomysły i tak się zaczęła moja przygoda z pisaniem.
W tym też czasie, w 1955 roku, Henryk Bardijewski zadebiutował w tygodniku "Szpilki" jako satyryk:
Zacząłem od humoresek i skeczów. Stamtąd miałem otwartą drogę do Redakcji Humoru i Satyry w Polskim Radiu. Pracowali tam ludzie starsi ode mnie średnio o piętnaście lat, ja byłem najmłodszy.
Od 1957 roku pracował więc w dziale literackim Polskiego Radia w Warszawie. W latach 1971–1975 był kierownikiem Redakcji Słuchowisk Oryginalnych. Później, do 1985 roku, był konsultantem literackim w zakresie dramaturgii radiowej.
Wśród realizatorów słuchowisk do jego tekstów można wymienić najwybitniejszych reżyserów radiowych, jak Jeremi Przybora, Zenon Wiktorczyk, Zbigniew Kopalko, Juliusz Owidzki, Andrzej Łapicki, Andrzej Zakrzewski czy Janusz Kukuła. Wśród wykonawców – plejada najjaśniejszych gwiazd scen i ekranów, poczynając od Jana Kurnakowicza. Wiele z ponad stu jego słuchowisk miało swoje premiery także w radiach zagranicznych, między innymi w Niemczech, Norwegii i Chorwacji.
Poza słuchowiskami twórczość Henryka Bardijewskiego obejmuje także sztuki sceniczne, opowiadania, powieści i książki dla dzieci. Pisarz chętnie posługuje się ironią i groteską – a absurdalne sytuacje kontrastują u niego z racjonalnym sposobem myślenia bohaterów. Krytycy chwalą język pisarza, jego subtelne poczucie humoru i przejrzystą kompozycję utworów.
Bardijewski uważany jest za mistrza miniaturowych opowiadań i słuchowisk radiowych, emitowanych również w rozgłośniach zagranicznych. Słuchowiska jego pióra były też przedstawiane na międzynarodowych festiwalach sztuki radiowej: "Guwernantki" w reżyserii Wojciecha Markiewicza w konkursie Prix Italia '93, a "Dworzanie" w reżyserii Andrzeja Zakrzewskiego na Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej "Dwa Teatry" w Sopocie (2001).
Poza radiem jego utwory grane są na scenach teatrów zawodowych i niezależnych, pojawiają się na małym ekranie jako widowiska Teatru Telewizji. Jest także autorem tekstów do teatralnego serialu telewizyjnego "Sceny domowe" z Barbarą Krafftówną i Wiesławem Michnikowskim. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (z 2 października 2007 roku) pisarz tłumaczył swoje zamiłowanie do literackich miniatur:
W dzisiejszym zabieganym świecie krótka forma lepiej się sprawdza. Pisanie dla radia to tworzenie obszaru wyobraźni słowem, które nie dopowiada, lecz sugeruje, inspiruje i pobudza. Doświadczenie wyniesione z dramaturgii radiowej starałem się wykorzystać w pełnospektaklowych sztukach dla teatru. Niektóre z moich komedii trafiają również na sceny studenckie i offowe, co mnie bardzo cieszy.
Polskie teatry poszukujące dramaturgii odzwierciedlającej ducha naszych czasów zbyt rzadko sięgają po przekorne teksty Henryka Bardijewskiego. Przyczyna leży w ich niedużym rozmiarze, przez co nie wytrzymują konkurencji z pełnospektaklowymi utworami Tadeusza Różewicza, Sławomira Mrożka czy Janusza Głowackiego. Czyni je to z kolei niezastąpionymi dla zespołów nieprofesjonalnych, zwłaszcza młodzieżowych.
Sztuki tego autora to świetnie skomponowane współczesne "powiastki filozoficzne", w których nie brak gorzkiej refleksji nad przywarami ludzkiej natury, czyniącej nasz świat tak trudnym do zniesienia. Pisarz ma wspaniałe, groteskowe poczucie humoru, co pozwala mu przyglądać się naszej rzeczywistości z właściwego, satyrycznego dystansu. Jego inteligenccy bohaterowie bronią się ironicznym stosunkiem do trudnych do zaakceptowania, choć coraz powszechniejszych zjawisk, praktyk, obyczajów, zachowań.
W naszych czasach prawda ma naturę posępną. To raczej kłamstwa bywają wesołe – i riposta partnera: – Widzę, że pan lubi tak mówić, żeby słowa miały znaczenie. Nie każdy może sobie na to pozwolić. Większość mówi, żeby mówić, a nie żeby coś powiedzieć. Dobrze mówię?
["Skrzyżowanie" w: "Aria na tysiąc głosów"]
Kunsztownie zakomponowane dialogi słuchowisk i dramatów toczą się gładko i z wdziękiem: "mój dowcip potęguje się w łożu, a ukontentowanie intelektem dobrze jest utrwalić ukontentowaniem ciała" ("Przyzwolenie"). Albo: "Rodzaj męski, jestem o to spokojny, przetrwa nie tylko w gramatyce" ("Tercet").
Henryk Bardijewski, to nie tylko dramaturg, ale i równie sprawny prozaik. Jego utwory jak zwykle plasują się między realnością a groteską, a perfekcja ich narracji nieomal onieśmiela. Doskonałej formie, gdzie każde słowo wydaje się być niezbędne i na swoim miejscu, towarzyszą zadziwiające treści o z lekka absurdalnym posmaku.
Autora cechuje łagodnie zdystansowane, prześmiewcze spojrzenie na rzeczywistość. Z udziałem wszystkowiedzącego narratora, alter ego autora, który musiał dojść do najwyższego stopnia wtajemniczenia, skoro niczemu się nie dziwi. Po stoicku przygląda się postępkom bliźnich – z dyskretną ironią, jakkolwiek bez jadu i zacietrzewienia, nie oszczędzając też samego siebie:
Miałem prawdę mówiąc niewiele męskich walorów, a to, co zostało, było w znacznej mierze przeterminowane, niemniej nie czułem się jeszcze całkiem stracony dla kobiet.
["Czas wody" w: "Dzikie Anioły i inne opowiadania", Warszawa 2006]
Przewrotne spostrzeżenia autora uderzają trafnością: "zamknęły się w łazience w sobie tylko wiadomym celu, a może i bez celu, bo wyszły stamtąd brzydsze niż weszły" ("Opiekunka"). Albo: "pojawił się na bazarze z płótnem w złoconej ramie. Rzecz tę nazwał obrazem, i to mogło się podobać, bo dowodziło wrażliwości na sztukę malarską, nawet wtedy, kiedy jej nie było" ("Biust Sokratesa").
Humor przenikający każdą z opowieści nieoczekiwanie znajduje puenty w filozoficznych refleksjach: "Związek między posiadaniem autorytetu a posiadaniem dzieci nie był jasny [...]; każdy miał odmienne zdanie, blondyn na przykład twierdził, że albo się ma autorytet, albo dzieci, wysoki uważał autorytet za przeżytek, a siwy i najstarszy orzekł, że autorytetów jest tyle, ilu ludzi" ("Odezwa do młodości"). Jeden z bohaterów, który długo nie zwracał pożyczonej książki, deklarował:
Mnie zdarza się czytać jedno zdanie Flauberta czy Prousta godzinę i dłużej. Czytam tak długo, dopóki w tekście zabawnym nie doszukam się czegoś smutnego, a w tekście smutnym czegoś śmiesznego, dopóki w komedii nie dostrzegę dramatu, a w tragedii komizmu. Bo tak naprawdę treść nosimy w sobie. To od nas zależy, czym wypełnimy napisane przez autora słowa. [...] nie ma tak wielkiej różnicy między autorem i czytelnikiem, jak się powszechnie sądzi.
["Trzeci tom Czechowa" w: "Dzikie Anioły i inne opowiadania", Warszawa 2006]
I tak też trzeba smakować kunszt pióra Henryka Bardijewskiego. Jedna z jego humoresek, zatytułowana "Moja scena balkonowa", zaczyna się w taki oto brawurowo-pragmatyczny sposób:
Nie była to piękność skończona, lecz tym większe miała widoki na przyszłość. Zbrzydnąć nie zbrzydnie – pomyślałem – a w promieniach miłości może dojdzie i wypięknieje. Z niektórymi tak bywa.
Rozumowanie przednie, skreślone z prawdziwie jaśniepańską nonszalancją, w stylu sformułowań spotykanych u Witolda Gombrowicza. Tym bardziej przewrotny wydaje się początek następnego akapitu: "Kochałem ją podniośle i romantycznie, miłością z gatunku zeszłowiecznych, dziś już niespotykanych" etc., etc.
[Embed]
Utwory Henryka Bardijewskiego zostały przetłumaczone na kilkanaście języków obcych, w tym na angielski i francuski. Emitowało je wiele radiofonii: angielska (BBC), belgijska, bułgarska, chorwacka, czechosłowacka, czeska, jugosłowiańska, niemiecka (RFN, NRD), norweska, rosyjska (ZSRR), słowacka, słoweńska, węgierska, włoska. Sztuki tego autora grane były w teatrach Gdańska, Wrocławia, Warszawy, Krakowa, Łodzi, Gniezna, Przemyśla, wystawiały je też liczne zespoły nieprofesjonalne.
Dawno zauważono, że świat jest zabawny we fragmentach, lecz w całości smutny – mówił pisarz we wspomnianym wywiadzie w "Rzeczpospolitej". – Tragizm świata pozbawionego humoru byłby trudny do zniesienia. Moje utwory to najczęściej komedie. […] Komedie to nie tylko śmiech. Mam stale w pamięci tych czterech u Fredry, co za drzwiami czekają na Papkina. […] Mam dla moich bohaterów wiele sympatii i współczucia. Zachowuję wobec nich czuły dystans. Czy są prawdziwi? Może. Prawdziwy ma być przede wszystkim odbiorca. Literatura powinna zapraszać czytelnika, słuchacza, widza do współtworzenia. Staram się kondensować rzeczywistość w grotesce, w syntetycznym przemieszaniu świata realnego z możliwym, chciałbym łączyć poetycką przypowieść z ostrym widzeniem życia. Ufam, że niekiedy mi się udaje. Talent musi mieć nie tylko twórca, ale i odbiorca. I wyobraźnię, która w literaturze, sztuce i w życiu jest kluczową sprawą. Bez niej ludzie są w jakiś sposób ułomni.
Nie śledzę zbyt pilnie młodszej literatury, ale zwróciłem uwagę na talenty Olgi Tokarczuk i Andrzeja Stasiuka. A następcy? Obym sam nie został zbyt daleko w tyle! Skupiam się na tym, co obecnie robię. […] Pracuję nad większą prozą, nadal piszę słuchowiska. Staram się zachować pogodę ducha. Niestety, dzisiaj często śmieszy mnie to, co jednocześnie martwi.
Pisarz ma w swoim dorobku także sztuki, słuchowiska i książki dla dzieci."Baśń o latającym dywanie"zilustrowana przezBohdana Butenkębyła nominowana do nagrody Polskiej Sekcji IBBY jako Książka Roku 2006.
Henryk Bardijewski otrzymał wiele nagród w konkursach literackich, dwukrotnie nagrodę Komitetu ds. Radia i Telewizji za całokształt twórczości w dziedzinie słuchowisk. Jest również laureatem nagrody Honorowy Wielki Splendor przyznanej przez Zespół Artystyczny Teatru Polskiego Radia (2002). Ponadto jest między innymi laureatem Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida (2007), Nagrody Prezydenta Miasta Częstochowy (2009) oraz Nagrody Literackiej im. Władysława Reymonta (2010).
Twórczość
Opowiadania
"Rysunki na piasku" (1962)
"Talizman i inne opowiadania" (1965)
"Alibi. Skecze i monologi" (1966)
"Lustra" (1972)
"Jak zostać monarchistą, a właściwie królem" (1976)
"Pieczone gołąbki", współautor: Andrzej Bianusz (1957)
"Trzej panowie w gondoli" (1957)
"Zacznijcie się śmiać" (1957)
"Zanim będziemy maszynami" (1957)
"Alibi do wynajęcia" (1958)
"Antrakt", współautor: Andrzej Nowicki (1958)
"Cztery panie i noc" (1958)
"Opowiadania satyryczne Henryka Bardijewskiego" (1958)
"Pesymiści naprzód" (1958)
"Pieniądze biją w mennicy" (1959)
"Alberto, czyli sytuacja w księstwie Pijencji" (1960)
"Codziennie przed zaśnięciem" (1960)
"Latarnia rudego kota" (1960)
"Na rogach ulic" (1960)
"Pokoje pełne gości" (1960)
"Filip, wielki pan nad sobą" (1962)
"Gonitwa" (1962)
"Grimm '62" (1962)
"Pusto i puściusieńko" (1962)
"Zasadzka" (1962)
"Człowiek w dwóch egzemplarzach" (1963)
"Kuluary" (1963)
"Manewry" (1963)
"Ostatni dzień radości" (1963)
"Schody" (1963)
"Kamień" (1965)
"Autostrada" (1966)
"Historie królewskie" (1966)
"Klatki"(1966)
"Opowieści świąteczne", współautorzy: Ludwik Górski, Andrzej Nowicki (1966)
"Pięć snów w obcym mieście" (1966)
"Trwoga wśród kamieni" (1967)
"Bat" (1968)
"Dieta" (1968)
"Okno" (1968)
"Zwierzęta z niebieskiego zoo" (1968)
"Aktorzy" (1969)
"Jezioro" (1969)
"Odlot" (1970)
"Szkic do obrazu" (1970)
"Sznur" (1970)
"Uprowadzenie" (1970)
"Dystans" (1971)
"Jabłoń" (1971)
"Mała suita polska" (1971)
"Archiwum" (1972)
"Ćwiczenia dramatyczne" (1972)
"Albert" (1973)
"Po co pamięć" (1973)
"Portret starszego pana z książką" (1973)
"Co powiedział chór" (1974)
"Klawiatura" (1974)
"Przebudzenie" (1974)
"Siła przyciągania" (1975)
"Dzień otwartych drzwi" (1976)
"Godzina postoju" (1976)
"Julia" (1976)
"Lektyka" (1976)
"Lęki wieczorne, czyli teatr jednej lalki" (1976)
"Okup" (1977)
"Posiedzenie" (1977)
"Sceny weselne" (1977)
"Wejście w tło" (1977)
"Galeria królów" (1978)
"Grzywna" (1978)
"Z daleka i dyskretnie" (1978)
"Altana" (1979)
"Grimm 79" (1979)
"Irytacje" (1979)
"Jezioro" (1979)
"Retro" (1979)
"Trzy kroki rozbiegu" (1979)
"Obszar swobody" (1980)
"Pangea" (1980)
"Miejsce przy stole" (1981)
"Milczeć pogodnie" (1981)
"Obszar swobody" (1981)
"Szkoła retorów" (1981)
"Świeżo malowane" (1981)
"Bądź zdrowy" (1983)
"Cień posągu" (1983)
"Przed paradą" (1983)
"Seans prawdy" (1983)
"Mirakle" (1984)
"Przyzwolenie" (1984)
"Skrzyżowanie" (1984)
"Aplauz" (1985)
"Fatum" (1985)
"Komisja matka, czyli sceny rodzinne znad Wisły" (1985)
"Szkoła marzeń" (1986)
"Tancerz" (1988)
"Ten wspaniały Menander" (1988)
"Zwiastowanie" (1988)
"Eksperyment" (1989)
"Umowa" (1989)
"Ikaria" (1990)
"Jak dobrze" (1990)
"Złota niedziela" (1990)
"Aria na tysiąc głosów" (1991)
"Pejzaż bezdomnych" (1991)
"Bądź zdrowy" (1992)
"Podróż bez końca" (1992)
"Według słońca" (1992)
"Guwernantki" (1993)
"Rezydencja" (1993)
"Sprzedawca ukłonów" (1993)
"Tercet" (1993)
"Wiek świateł" (1993)
"Postać z drugiego planu" (1994)
"Przeciąg" (1994)
"Emanuel" (1995)
"Zamówienie" (1995)
"Baszta" (1996)
"Papiery po panu de Chamfort" (1996)
"Porte-parole" (1996)
"Promenada" (1996)
"Stare złoto" (1996)
"Zaproszenie" (1996)
"Czas ryby" (1997)
"Dobra nowina" (1997)
"Namiot" (1997)
"Autoportret z aniołem" (1998)
"Drugie słońce" (1998)
"Głos Horacego" (1998)
"Soldy" (1998)
"Bajka na biegunach" (2000)
"Błędy Opatrzności" (2000)
"Chłosta" (2000)
"Dworzanie" (2000)
"Znajomość na lepsze czasy" (2001)
"Faustyn" (2002)
"Zdrowy z urojenia" (2002)
"Dziesiąte przykazanie" (2003)
"Jubilate" (2003)
"Mowa na wszelki wypadek" (2003)
"Nieznane światło" (2003)
"Cokół do wynajęcia" (2004)
"Hotel pod kratą" (2004)
"Strażnicy chaosu" (2004)
"Sylwia" (2004)
"Błogostan. Rzecz nieco doraźna" (2005)
"Kuzyni" (2005)
"Strach" (2005)
"Według Ezopa" (2005)
"Emigrant" (2006)
"Lukrecjusz" (2006)
"Przyszedł poeta" (2006)
"Pustelnia" (2006)
"Ostatnia przyszłość" (2007)
"Szepty, podszepty" (2007)
"Terapia dla odważnych" (2007)
"Wszystko proste" (2007)
"Bieg na nieznanym dystansie" (2008)
"Stacja końcowa" (2008)
"Sezon na kłopoty, czyli baśń o księciu Talizmanie" (2009)
"Zamęt" (2009)
"Przyjdzie ktoś ważny" (2010)
"Święty spokój" (2010)
"Był sobie mędrzec" (2013)
"Elita" (2013)
"Sezon atrakcji" (2014)
"Amfilada" (2015)
"Sen nocy jesiennej" (2015)
"Ufność" (2016)
"Nieufność" (2016)
Teatr Telewizji
"Rycerz" (1971)
"Uroczystość" (1973)
"Stan wyjątkowy" (1975)
"Milczeć pogodnie" (1982)
"Obszar swobody" (1984)
"Zacznijcie się śmiać" (1987)
"Mirakle" (1990)
"Sceny domowe" (1994)
Film
"Uroczystość", etiuda fabularna (1967) – autor pierwowzoru
"Sznur", film lalkowy (1970) – scenariusz
Nagrody
1963 – Nagroda w konkursie Polskiego Radia na słuchowisko – za teksty: "Manewry" i "Schody"
1965 – Nagroda Komitetu ds. Radia i Telewizji (zespołowa) dla autorów cyklu radiowych audycji satyrycznych
1970 – Wyróżnienie w konkursie Naczelnej Redakcji Programu III Polskiego Radia na słuchowisko współczesne – za tekst "Uprowadzenie"
1971 – Nagroda Komitetu ds. Radia i Telewizji za całokształt twórczości w dziedzinie dramaturgii radiowej i utworów satyrycznych Zespołu Dziewiątka
1971 – III Nagroda w konkursie na widowisko dla telewizyjnego Teatru Młodego Widza – za tekst sztuki "Rycerz"
1975 – Nagroda w I Ogólnopolskim Konkursie na Monodram – za tekst "Wariant Czigorina"
1984 – I Nagroda w konkursie na sztukę dla dzieci i młodzieży zorganizowanym przez redakcję "Sceny" oraz Ministerstwo Kultury i Sztuki – za tekst "Piramida"
1988 – I Nagroda w konkursie zamkniętym na sztukę tematycznie związaną z 70. rocznicą odzyskania niepodległości – za tekst "Zwiastowanie"
1993 – Nagroda w Ogólnopolskim Konkursie Dramaturgicznym ogłoszonym przez OTVP w Katowicach, Oddział SPP w Katowicach i Teatr Telewizji – za tekst "Mniejsze dobro"
1997 – II Nagroda w konkursie na słuchowisko 1996 – za tekst "Czas ryby"
1998 – Nagroda w konkursie na słuchowisko Polskiego Radia – za tekst "Głos Horacego"
1998 – Wyróżnienie w konkursie Teatru Polskiego Radia na słuchowisko – za teksty: "Głos Horacego" i "Soldy"
1998 – Nagroda w konkursie na słuchowisko Polskiego Radia– za tekst "Soldy"
2000 – Nagroda w konkursie na słuchowisko Polskiego Radia – za tekst "Chłosta"
2000 – Wyróżnienie w konkursie Teatru Polskiego Radia na słuchowisko – za tekst "Chłosta"
2001 – III nagroda w konkursie na słuchowisko komediowe ogłoszonym przez Teatr Polskiego Radia i Program I Polskiego Radia – za tekst "Znajomość na lepsze czasy"
2002 – Wielki Splendor Honorowy, nagroda twórców Teatru Polskiego Radia – za wybitne osiągnięcia w sztuce radiowej
2003 – Wyróżnienie w konkursie Teatru Polskiego Radia na słuchowisko – za tekst "Nieznane światło"
2004 – Nagroda na IV Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej, Sopot – za scenariusz oryginalny tekstu "Nieznane światło" (ex aequo ze scenariuszem Marka Gajdzińskiego "Matka jest tylko jedna?")
2004 – Wyróżnienie w konkursie Teatru Polskiego Radia na słuchowisko – za tekst "Według Ezopa"
2007 – Nagroda im. Cypriana Kamila Norwida – za zbiór opowiadań "Dzikie anioły"
2009 – Nagroda Prezydenta Miasta Częstochowy
2010 – Nagroda Literacka im. Władysława Reymonta – za książkę "Wyprawa do kraju księcia Marginała"
Odznaczenia
Zasłużony Działacz Kultury (1996)
Krzyż Oficerski OOP (1998)
Srebrny Medal Zasłużony Kulturze "Gloria Artis" (2012)
Księga manuskryptowa "Autograf Kopernika DE REVOLUTIONIBUS", fot. dzięki uprzejmości Domu Emisyjnego Manuscriptum
Najnowocześniejsze skanery, 24-karatowe złoto i meteoryt sprzed 4,5 miliarda lat. Współczesne wydanie Autografu Kopernika, najcenniejszego manuskryptu w Polsce ukazało się w edycji kolekcjonerskiej 99 egzemplarzy. Jest spektakularne! W Culture.pl zaglądamy do pracowni rzemieślniczej, która zabytkowym rękopisom nadała nowy blask.
Przełomowe dla światowej nauki dzieło życia Mikołaja Kopernika, na wiele lat wpisane na indeks ksiąg zakazanych, powstawało na zwojach papieru przez ponad trzy dekady. Oryginalny manuskrypt "De Revolutionibus"przechowywany jest w specjalnym, ogniotrwałym sejfie Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego, szczelnie skrywany przed światłem, wilgocią, temperaturą i ciśnieniem, które mogłyby zaszkodzić bezcennym rękopisom.
Nic więc dziwnego, że publicznie pokazywane są niezwykle rzadko, Dorota Wójtowicz - Wielgopolan z Domu Emisyjnego Manuscriptum przyznaje, że uzyskanie zgody na wykonanie reprodukcji dzieła nie było łatwe, poprzedzały ją długie negocjacje z właścicielem. Ważny był każdy szczegół. - Wykonaliśmy bardzo precyzyjne pomiary spektrofotometryczne oryginału, zbadaliśmy papier i skład farb. Użyliśmy najnowocześniejszych skanerów do digitalizacji starodruków, które pracują nawet przy niewielkim kącie rozchylenia kart - dodaje.
I tak, po kilku miesiącach wspólnej pracy naukowców i ekspertów wielu dziedzin, powstała pierwsza w historii wierna kopia kopernikańskiego manuskryptu. Teraz już nie tylko wąskie gronno badaczy może zobaczyć starannie nakreślony ręką wielkiego astronoma katalog gwiazd czy zdradzający upodobanie do porządku rozkład kolumn tekstu i figur geometrycznych. Co jeszcze mówi o Koperniku jego charakter pisma, a o historii dzieła sposób wykonania?
Już sama okładka księgi robi wrażenie. Twórcy faksymile podkreślają, że zarówno praca przy odtwarzaniu kart, jak i przy oprawie niczym nie różniła się od technik stosowanych w dawnych introligatorniach. Zrekonstruowano nawet ubytki i skazy mechaniczne, takie jak ślad po cyrklu czy kleks. Księgi zszyto bawełnianymi nićmi. Gdyby tylko Kopernika stać było na zamówienie okładki, mogłaby ona wyglądać tak jak ta.
- Kopernik oddał swój manuskrypt w zwojach papieru, ale pomyśleliśmy, że astronomiczny przełom, jakim była teoria heliocenryczna wymaga odpowiedniej oprawy - dodaje Wójtowicz - Wielgopolan wskazując także na inne detale wykończenia księgi. Oprócz średniowiecznych motywów i ręcznie malowanego portretu uczonego, faksymile zdobione jest dodatkowo kamieniami jubilerskimi: 33 malachitami, 79 koralami, 15 kryształami Swarovskiego, 75 turkusami i po jednym: kamieniu słonecznym, lapis lazuli i meteorycie Munina Lusta.
"De Revolutionibus" czyli "O obrotach" jest najcenniejszym manuskryptem znajdującym się w polskich zbiorach. Od 1999 roku wpisany na prestiżową listę "Pamięci Świata" UNESCO. Uznawany jest za tekst, który zrewolucjonizował postrzeganie wszechświata, po 500 latach naukowcy wciąż zastanawiają się, jak to możliwe, by jeden człowiek sam mógł wstrzymać słońce i ruszyć Ziemię, rozprawiając się tym samym ze starożytną teorią kosmosu. W obawie przed niezrozumieniem, astronom zwlekał z publikacją swojego odkrycia, dlatego też opatrzył swój Autograf dedykacją: " Niech niepostanie tu noga tego, kto nie zna geometrii".
źródła: materiały prasowe, materiały własne, oprac. AL
"Pan Fiasko i jego sukcesy" jest zbiorem opowiadań Henryka Bardijewskiego. Autor, znakomity prozaik i humorysta, z dużą wyrozumiałością – choć nie bez satyrycznego zacięcia, a nawet ironii – przygląda się naszej doczesności, widzianej przez pryzmat postaw małomiasteczkowej społeczności.
Henryk Bardijewski jest mistrzem potoczystego, przekornego dialogu, który znakomicie wybrzmiewa ze sceny w jego dramatach, a szczególnie przed radiowym mikrofonem – w słuchowiskach. Wartkiej wymiany zdań nie zabraknie także w opowiadaniach tego tomu. Dodatkowo dopełnia je trzeźwo rozsądkowy komentarz wszechwiedzącego narratora.
On to bowiem jest jednym ze współuczestników towarzysko-biesiadnego grona mniej lub bardziej oryginalnychwspólnych znajomych, niekoniecznie wolnych od tych czy innych przywar. Stawiają one niekiedy narratora – porte-parole autora? – w podbramkowych sytuacjach, wskazując na jego dobroduszność, ale i niepoprawną naiwność. Jak choćby w przypadku składki na gwiazdkowy prezent dla jednego ze współbiesiadników:
Zaczęliśmy liczyć i wyszło na każdego niewiele, ale mnie i tak wydawało się za dużo, zwłaszcza że musiałbym założyć za pana Fabułę, który dopiero spodziewał się pieniędzy. Ewentualnej transakcji miałby dokonać pan Plajta i tu był dodatkowy kłopot. W naszym przekonaniu on nie miał dobrej ręki do takich spraw, właściwie dobrej nie miał do żadnych. Nawet zapraszając na ten obiad, zapomniał wziąć pieniędzy i rzecz całą ja musiałem sfinansować.
To jeszcze nic, w porównaniu z konsekwencjami szarmanckich manier pana Plajty, który chcąc zaimponować nowopoznanej osobie płci przeciwnej, postanowił ugościć ją kawą.
Ruszyliśmy w stronę naszej kawiarni, lecz ona wybrała inny lokal […] i to z tych droższych, gdzie nie bywamy. W tej sytuacji pan Plajta zaczął się żegnać i szybko się oddalił. Po chwili również pan Fiasko zagubił się wśród przechodniów i zostałem sam na sam z ową damą, którą zaprosiliśmy nieopatrznie na kawę. Rachunek spłacam do dziś, a minęło już parę tygodni…
Ostrze satyry Bardijewskiego wymierzone w niewinne ludzkie ułomności, albo i wręcz wady, nie jest wolne od stwierdzeń lokujących się na granicy starannie dziś przestrzeganej poprawności politycznej: ("Studiować można w każdym wieku, stwierdził pan Hossa, nie mając na myśli naszych pań, ale panie i tak poczuły się urażone i nie odzywały się do niego przez dwa dni"). Rozdział zamyka starannie zakomponowana puenta: ("Tak skończyła się przygoda pana Fiasko ze studiami wyższymi i poprzestał, jak dotąd, na średnich").
Dowcip wielu spostrzeżeń uwodzi czytelnika urzekającą prostotą: ("Pierwszy uległ jej wdziękom pan Fiasko, a wdzięki miała rozliczne, niektóre ukryte, a pewnie i takie, o których sama nie wiedziała"). Niekiedy jednak wyróżnia się znacznie bardziej złożoną naturą:
Aż trzy osoby wprost zapytały, czy pan Fiasko się żeni, a jedna chciała dodatkowo wiedzieć dlaczego. Nie wypadało nie odpowiedzieć i pan Fiasko odpowiedział. Ale wymijająco. Rozważa taki projekt i nie robi tego sam, ale z jedną panią, która daleka jest od wszelkiej pochopności i tym go sobie ujęła, nie na tyle jednak, żeby wiązał się na resztę życia z jedną osobą, której dobrze nie zna, a poznać się boi.
Tego typu zadziwiające konstrukcje myślowe stają się zaczynem dalszych. Na rzucone w tej rozmowie stwierdzenie, że małżeństwo wymaga odwagi, której widocznie panu Fiasko brak, "wybuchła dyskusja na temat różnicy między odwagą a roztropnością, różne osoby popisywały się zarówno jedną jak i dugą, ale do żadnego rozstrzygnięcia nie doszło".
W rozważaniach o znikomości życia ludzkiego nie brak stwierdzeń daleko szerszej natury, nader celnie punktujących rozmaite niedomagania współczesnego życia. W tym także spraw szeroko pojmowanej kultury:
Gdyby teatry grały rano, można by pójść do teatru, pomyślałem i zaraz odczułem ulgę, że jednak nie grają rano. Teatry dziś wystawiają głównie reżyserów, a to nie każdemu odpowiada.
Nasza księgarnia jest w połowie antykwariatem, może nawet więcej niż w połowie, a prowadzi ją pan Zioło, znawca książek, ale nie klienteli, może dlatego, że klienteli właściwie nie ma. Czas taki nastał, że książka była u nas, jak wszędzie, w odwrocie.
A to sprawia, że dochodzi do takich oto, nietypowych sytuacji, kiedy to "przed księgarnią pojawił się jakiś niezdecydowany klient. Patrzyliśmy, jak Zioło wciągnął go do środka i długo nie wypuszczał". Nieco lepiej (pytanie dla kogo?) bywa z mediami:
Wystarczy, że komuś wpadnie w oko głupi tytuł i już pismo robi się wpływowe. Ludzie są bardzo otwarci na wszystko, co niemądre.
Nic jednak nie zastąpi czerstwego słowiańskiego obyczaju, w którym spostrzegawczość autora nie ustępuje pisarskiej przenikliwości jego czeskiego kolegi po piórze, Bohumila Hrabala:
Ten obiad przeciągnął się do kolacji, ale na kolację nie mieliśmy już sił ani środków, więc trzeba było lokal opuścić i przenieść się gdzie indziej. Przechodzący właśnie policjant zaproponował nam izbę wytrzeźwień, ale nie nalegał, więc ostatecznie dalej każdy bawił się na własną rękę, czyli osobno.
Prozaiczna codzienność przynosi moc zaskakujących obserwacji. Trzeba jednak bystrego oka – i pióra – Henryka Bardijewskiego, żeby oddzielić ziarno od plew i sztukę od banału. Na tym polega przemożna siła jego prozy.
Henryk Bardijewski
"Pan Fiasko i jego sukcesy"
wydawnictwo: Agencja Edytorska Ezop, Warszawa 2017
Warszawa, marzec 1949. W Państwowej Pracowni Konserwacji Zabytków (galeria Zachęta) dobiega końca konserwacja obrazu Bitwa pod Grunwaldem Jana Matejki, prowadzona pod kierownictwem prof. Bohdana Marconiego, fot. PAP
W Culture.pl przypominamy polskich historyków sztuki, architektów i muzealników, którzy w czasie II wojny światowej ratowali europejskie dziedzictwo kulturowe. Ich losy są gotowym scenariuszem na hollywoodzki film. Kim byli ludzie od pomników?
Karol Estreicher
Karol Estreicher z Damą z Gronostajem na dworcu w Krakowie po powrocie do kraju, fot. Monuments Foundation
Latem 1939 roku do wielkiej ewakuacji dzieł sztuki szykują się niemal wszystkie muzea i galerie Europy. Pośpieszne pakowanie trwa także w krakowskiej Bazylice Mariackiej, w której młody historyk sztuki Karol Estreicher wraz z grupą kilkudziesięciu naukowców, księży i strażaków, próbuje rozmontować i ukryć monumentalny ołtarz Wita Stwosza.
Nieruszany przez 450 lat najcenniejszy zabytek Krakowa spoczął w drewnianych pakach, starannie owinięty makulaturą, rozebrany na ponad dwa tysiące części. Największe, 13-metrowe figury świętych popłynęły barkami do sandomierskiej katedry, reszta trafiła do tajnych schowków m.in. w grobowcu w prezbiterium kościoła Mariackiego.
Krakow, 1978. Karol Estreicher - polski historyk sztuki, fot. Grzegorz Rogiński/FORUM
Hitlerowcy szybko jednak wpadają na trop ołtarza i jeszcze w październiku tego samego roku wywożą go do Niemiec. Karol Estreicher nie może się z tym pogodzić, nie spocznie dopóki nie sprowadzi arcydzieła z powrotem do Polski. Śladami charyzmatycznego naukowca wyruszyła po latach Marta Grzywacz, autorka znakomitego reportażu historycznego "Obrońca skarbów", w którym opisuje dzieje zagrabionych przez nazistów dzieł sztuki i spektakularnych misji rewindykacyjnych prowadzonych po II wojnie światowej. To Karol Estreicher dostarczył aliantom liczący niemal 600 stron tajny raport o zrabowanych zabytkach i to on przyczynił się do powstania elitarnej, międzynarodowej grupy obrońców skarbów - The Monuments Men ( o których George Clooney nakręcił film).
Po wojnie przesłuchiwał niemieckich muzealników i SS-manów, którzy plądrowali europejskie muzea, sprawdzał każdy trop, weryfikował każdą informację, która mogła doprowadzic go do celu. Kursował do Niemiec, razem z aliantami przeszukiwał magazyny, piwnice kościołów, kopalnie, dawne biura NSDAP. Budynek po budynku, dom po domu.
Dzięki pomocy Amerykanów ołtarz odnalazł się w podziemiach zamku w Norymbergii. Nieco podniszczone przez wilgoć i owady gotyckie dzieło Wita Stwosza wróciło do Polski w 1946 roku w czterech wagonach i 107 skrzyniach, w towarzystwie obrazów Canaletta i odnalezionej w bawarskiej willi Hansa Franka "Damy z gronostajem", eskortowany przez amerykańskich żołnierzy i witany na dworcu w Krakowie przez wiwatujące tłumy.
Tajne muzeum prof. Stanisława Lorentza
Stanisław Lorentz przy obrazie Tadeusza Makowskiego, 1963, fot. PAP
Kraków miał Karola Estreichera, Warszawa Stanisława Lorentza. Już przed wybuchem wojny dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego poprosił kustoszy swojej placówki o sporządzenie listy najważniejszych obiektów z kolekcji, które trzeba ratować w pierwszej kolejności. W obawie przed bombardowaniem, w muzealnych podziemiach budowano schrony, zbijano skrzynie, pudła i paki, potem przysypywano je gruzem i deskami zalegającymi w piwnicach.
Wybudowany niespełna dwa lata wcześniej gmach dawał schronienie nie tylko swoim zbiorom, ale też eksponatom Zamku Królewskiego oraz dziełom z prywatnych kolekcji i kościołów. Przetrwały bombardowania, ale grabieży już nie. - W czasie wojny muzeum było tajnym ośrodkiem opieki nad kulturą - mówił profesor na antenie Polskiego Radia.
Lorentz próbował ratować co tylko się da, kwestionował autentyczność dzieł sztuki, zmieniał sygnatury, grał na czas, zgłaszając konieczność przebadania obrazów. W 1942 dzięki jego staraniom niemieckie władze odstąpiły od planu zniszczenia pomnika Jana Kilińskiego, wyrażając zgodę na jego zdeponowanie w podziemiach Muzeum Narodowego.
Po upadku Powstania Warszawskiego wynegocjował z okupantem możliwość ewakuacji części szczególnie ważnych dla polskiej kultury zbiorów. Wiele ryzykował ratując fragmenty wystroju Zamku Królewskiego: kawałki boazerii, podłogi, kominki. Wreszcie przez cały okres wojny prowadził dokładny spis niemieckich zniszczeń i rabowanych zbiorów, by ułatwić ich późniejszą rewindykację i odbudowę.
Stanisław Lorentz przez ponad pół wieku sprawował funkcję dyrektora Muzeum Narodowego, był wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego, ekspertem UNESCO w dziedzinie ochrony zabytków. Za ratowanie dóbr kultury uhonorowany Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
Józef Krzywda-Polkowski: obrona Wawelu
Dzieje rajskie, sceny: Stworzenie Adama, Stworzenie Ewy, Bóg zapoznaje ze sobą pierwszych rodziców, Zakaz spożywania owocu, Grzech pierworodny, Wygnanie z raju, Bruksela, około 1550, Zamek Królewski na Wawelu, fot. Wikipedia
Kilka dni przed wybuchem wojny Józef Krzywda-Polkowski, architekt, który do historii przejdzie jako komendant obrony Wawelu przygotowuje solidne cylindryczne futerały i ponad 20 żelaznych skrzyń. Muszą pomieścić m.in. miecz koronacyjny polskich królów, białą broń, manuskrypty Fryderyka Chopina, starodruki i przede wszystkim arrasy Zygmunta Augusta, największą na świecie kolekcję tkanin, które powstały na zamówienie króla w warsztatach najlepszych europejskich rzemieślników XVI wieku. Jagielloński skarb nie może dostać się w ręce okupanta.
Niestety, już w pierwszych dniach wojny odcięte były niemal wszystkie drogi ucieczki z Krakowa. Dworce kolejowe i tory były zbombardowane, nie kursowały żadne pociągi. Jedyną nadzieją była Wisła. Galarowy Franciszek Misia, nie wahając się ani chwili, odbija od brzegu z cennym ładunkiem i po kilku dniach dociera do Sandomierza. Nie jest bezpiecznie, rzeka jest płytka po upalnym lecie, a przeładowana węglowa barka musi kryć się co jakiś czas w szuwarach przed niemieckimi nalotami.
Dalej arrasy, holowane już przez statek "Paweł" płyną w stronę Kazimierza Dolnego, ale drogę do Zamościa pokonują już kilkunastoma chłopskimi furmankami. Kolejne przystanki drogocennych tkanin to Bukareszt - Malta - Francja - Anglia. Zygmuntowskie arrasy przemierzyły pół Europy, by ostatecznie znaleźć schronienie w Kanadzie. Na przymusowej emigracji w Ottawie spędziły ponad 20 lat.
Adolf Szyszko-Bohusz
Komitet Jazdy Polskiej w Krakowie, stoją od lewej: kustosz zbiorów na Wawelu Stanisław Świerz-Zaleski, pułkownik Zygmunt Piasecki, profesor Adolf Szyszko-Bohusz, generał Stanisław Grzmot-Skotnicki, artysta malarz Wojciech Kossak, 1934, fot. audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Ewakuacja wawelskich skarbów z Krakowa pewnie nie byłaby możliwa, gdyby nie odwaga i zdecydowanie Adolfa Szyszko-Bohusza. Choć to zadanie powierzyl swoim zaufanym współpracownikom, to sam, za zgodą władz Armii Krajowej pozostał na Wawelu, do końca trzymając rękę na pulsie. Wszystko skrupulatnie odnotowywał, sporządzał inwentaryzację i rysunki, prowadził akcję wywiadowczą. I coś jeszcze. Pewnego zimowego dnia 1939 roku podstępem pokrzyżował delegatowi z Berlina plany rozbicia rzeźb Xawerego Dunikowskiego. Pisze o tym Zbigniew Święch:
"Szyszko-Bohusz pokazał owemu delegatowi zdjęcie z katalogu polskiej wystawy w Berlinie, zorganizowanej tuż przed wojną. Na fotografii było zdjęcie Hitlera oprowadzanego przez ambasadora Lipskiego, właśnie przed rzeźbami Dunikowskiego. Wobec tego faktu pozwolono je wywieźć z Zamku w całości. Zniszczono natomiast rzeźby Pelczarskiego i część modeli Szyszko-Bohusza, dotyczących koncepcji wzgórza wawelskiego" - czytamy w Gazecie Krakowskiej.
Po wyzwoleniu oskarżony niesłusznie o kolaborację z okupantem, odsunięty od prac na Wawelu, zajął się m.in. tworzeniem krakowskiego wydziału architektury, wówczas jeszcze przy AGH.
Jan Zachwatowicz: 138 skrzyń cennych dokumentów
prof. Jan Zachwatowicz na terenie odbudowywanego Zamku Królewskiego, Warszawa, 1972, fot. Bolesław Miedza/PAP
To była niezwykle brawurowa akcja! W październiku 1939 roku Jan Zachwatowicz, architekt i profesor Politechniki Warszawskiej oraz prof. Jerzy Szablowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego, wywożą z Centralnego Biura Inwentaryzacji Zabytków przy al. Szucha archiwum z tysiącem dokumentów, rysunków, katalogów i negatywów zawierających spis zabytków w Polsce. Pod nosem gestapowców budynek opuszcza 138 bezcennych dla polskiej kultury skrzyń. Marta Grzywacz w "Obrońcy skarbu" pisze:
"Pewnego popołudnia pod boczną bramę biura podjeżdża ciężarówka, którą zaprzyjaźniony woźny wpuszcza na teren. Samochód staje bardzo blisko okna sutereny, gdzie złożono dokumenty, żeby droga wynoszenia była jak najkrótsza. Kiepskie resory zdezelowanej ciężarówki niebezpiecznie uginają sie pod ciężarem skrzyń, więc trzeba obrócić z transportem dwa razy. Wszystko obserwują gestapowcy, którzy najwyraźniej sądzą, że jest to zgodne z zarządzeniem ich władz, bo nie interweniują. Zachwatowicz przeżywa chwile grozy, gdy zamyka się w suterenie, czekając aż ciężarówka obróci, a jacyś gorliwi próbują się dostać do środka. Na szczęście rezygnują i akcja kończy się sukcesem."
I tu znów pojawia się nazwisko Estreichera, bo inwentarz trafił do Londynu pod jego opiekę. Prof. Zachwatowicz ratowaniu zabytków i ochronie dóbr kultury poświęcił całe życie. Po kapitulacji Powstania Warszawskiego brał udział w tzw. Akcji Pruszkowskiej, czyli ewakuacji ocalałych dzieł sztuki ze zniszczonej stolicy. Dzięki staraniom muzealników i ochotników ocalały m. in. rękopisy Sienkiewicza, Prusa, Dąbrowskiej, Stempowskiego, a także Psałterz Floriański, Kronika Galla. Po wojnie Jan Zachwatowicz był też autorem pionierskiej koncepcji odbudowy Starego Miasta w Warszawie.
Ksiądz Antoni Liedtke : Gutenberg w walizce
Ksiądz Antoni Liedtke po uroczystości wręczenia dyplomu teologii na Uniwersytecie Warszawskim, 1931, fot. audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Ksiądz Antoni Liedtke, historyk Kościoła i sztuki sakralnej doskonale wiedział, że najcenniejszy w polskich zbiorach starodruk - Biblia Gutenberga nie może zostać dłużej w Pelplinie. Księgę wywiózł w skórzanej walizie i zdeponował w skarbcu Banku Gospodarstwa Krajowego, skąd dotarła przez Rumunię do Paryża. A potem dalej.
I tu znów pojawia się bohater wielu wojennych historii - Karol Estreicher, który w przeddzień zajęcia stolicy Francji przez armię niemiecką przewozi Biblię na pokładzie małego statku "Chorzów" do Anglii. Po krótkim pobycie w Londynie, pelpliński skarb razem z innymi ewakuowanymi z Europy dziełami sztuki, w tym m.in. z wawelskimi arrasami, wyruszył na słynnym transatlantyku "Batory" do Kanady. Konwojowały go dwa brytyjskie okręty wojenne. Estreicher znów był o krok przed nazistami. Tę niezwykłą historię ze szczegółami opowiada nam Tadeusz Serocki, pelpliński wydawca.
Biblia Gutenberga wróciła do domu po dwudziestu latach w 1959 roku, przechowywana jest w sejfie Muzeum Diecezjalnego w Pelplinie.
Stanisław Mikulicz-Radecki, Franciszek Galera i inni: ucieczka "Bitwy pod Grunwaldem"
Stanisław Radecki-Mikulicz, dyrektor biura Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Fotografia sytuacyjna na dachu Pałacu Prasy w Krakowie, fotografia z okresu 1926-33/fot. audiovis.nac.gov.pl (NAC)
"Bitwa pod Grunwaldem" ze względów politycznych była dla Niemców niezwykle cennym kąskiem. Za wskazanie miejsca ukrycia obrazu Jana Matejki władze Generalnego Gubernatorstwa na polecenie samego Goebbelsa wyznaczyły nagrodę najpierw 2, a potem 10 milionów marek. Nic z tego.
1 września Dyrektor Zachęty Stanisław Radecki-Mikulicz ze współpracownikami nawinęli gigantyczne płótno na ponad 4-metrowy drewniany wał i zapakowali do skrzyni razem z protokołem ewakuacji. Ważący ponad półtorej tony ładunek przewieziono na platformie konnej do Muzeum Lubelskiego i tam ukryto wśród innych eksponatów. Ale to nie koniec historii wojennej tułaczki obrazu. W 1941 roku w obawie przed niemiecką dekonspiracją i zniszczeniem obrazu, ewakuowano "Bitwę" w bezpieczniejsze miejsce. Jak? Włodzimierz Kalicki i Monika Kuhnke w książce "Uprowadzenie Madonny" tak rekonstruują kolejność zdarzeń:
" Robotnicy rozebrali płot oddzielający muzeum od sąsiednich posesji. Udawali przy tym, że naprawiają. Podjechał wóz. (...) Po południu wielką szpulę przeniesiono na wóz, narzucono kilka starych sprzętów domowych, tak, aby całość sprawiała wrażenie wyprowadzki, i platforma potoczyła się w stronę Taborów. Konspiratorzy poszli piechotą. Nikt ich po drodze nie legitymował, nie sprawdzał ładunku. Wał przeniesiono do stodoły."
W 1944 roku, po zajęciu Lublina przez Armię Czerwoną obraz odkopano i oficjalnie przekazano ministerstwu kultury. Następnie odrestaurowano pod kierunkiem prof. Bohdana Marconiego (także zasłużonego dla ratowania zabytków - w czasie wojny brał udział m.in. w akcji ratowania plafonów z Zamku Królewskiego, prowadził też tajną inwentaryzację zbiorów Muzeum Narodowego).
Państwowa Pracownia Konserwacji Zabytków w Centralnym Biurze Wystaw Artystycznych (galeria Zachęta). Konserwacja obrazu Bitwa pod Grunwaldem Jana Matejki, na zdjęciu: Bohdan Macroni. Warszawa, marzec 1949, fot. PAP
"Bitwa pod Grunwaldem"trafiła do Muzeum Narodowego w Warszawie, w którym prezentowana jest do dziś. Nie byłoby to możliwe bez zaangażowania wielu osób ratujących Matejkowskie płótna( razem z "Bitwą" wywieziono też "Kazanie Skargi"). To nie tylko historycy sztuki, muzealnicy i artyści, jak Stanisław Ejsmond, który zginął eskortując obraz, gdy jedna z bomb Luftwaffe uderzyła w Muzeum Lubelskie), ale też przypadkowi przechodnie, którzy spontanicznie pomagali przenosić skrzynie.
Państwowymi orderami uhonorowani zostali m.in: Roman Pieczyrak, Henryk Krzesiński, Michał Grzesiak, Franciszek Podleśny i Władysław Woyda. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski został pośmiertnie przyznany też Franciszkowi Galerze, pominiętemu przez władze PRL kierownikowi Taborów, który wskazał i przygotował "Bitwie" kryjówkę, a potem z narażeniem życia do końca strzegł obrazu przed hitlerowcami.
Maria Beata i Adam Braniccy: róża w kieszeni
Maria Beata Branicka i Adam Branicki w jednym z pomieszczeń pałacu wilanowskiego, 1928, fot. audiovis.nac.gov.pl NAC
Tysiące grafik i obrazów, srebra i porcelany, kolekcję mebli i ogromną bibliotekę z muzeum w Wilanowie - to wszystko trzeba było zabezpieczyć i wywieźć, najlepiej na wschód. Maria Beata Branicka osobiście nadzorowała pakowanie, wcześniej zamówiła ogromne drewniane skrzynie, część kolekcji poleciła zamurować w pałacowych piwnicach. Jak podaje Włodzimierz Kalicki, by zatuszować ślady po ukrytych obrazach, pracownicy muzeum wieszali na ich miejscu inne, mniej cenne.
Nieoczekiwanie jednak, w pierwszych dniach wojny Pałac Branickich zamienił się w szpital polowy dla rannych żołnierzy, którymi osobiście opiekowała się hrabina i jej trzy córki. Adam Branicki także wspierał podziemie, przechowywał broń, szmuglował prasę. Niemcy szybko zdekonspirowali tajne skrytki i po szczegółowym przeglądzie zdecydowali o konfiskacie cenniejszych dzieł. Tym razem nie poszło jak z płatka. Cytowany w książce "Uprowadzenie Madonny" wnuk Branickich, Adam Rybiński przywołuje przekazywaną od pokoleń rodzinną historię:
" Wybrane do wywiezienia rzeczy stały w salonie. Udało się wówczas Buni ( Marii Beacie Branickiej - przyp. AL) niektóre z nich sfotografować. Wówczas też, ze swoją siostrą Elżbietą z Potockich Dynowską ubrane w obszerne płaszcze kręciły się przy wybranych przez Niemców przedmiotach i niektóre z nich chowały do kieszeni. Między innymi tak uratowały różę królowej Marysieńki, zabawki dzieci królewskich czy coś ze zbiorów chińskich. Następnie z tymi rzeczami przechodziły do pokoju kolumnowego, gdzi ukrywały je w piecu. Wieczorem, gdy już nikogo nie było, zakradały się do pokoju kolumnowego i wynosiły te przedmioty do specjalnych skrytek mieszczących się nad kaplicą i w bibliotece."
Tam przetrwały wojnę. Ostatni właściciele Wilanowa - Beata i Adam Braniccy, wywiezieni do sowieckich łagrów i prześladowani przez UB po powrocie do komunistycznej Polski, zostali pośmiertnie odznaczeni Krzyżami Oficerskimi Orderu Odrodzenia Polski.
Źródła: Wykorzystałam fragmenty książki "Obrońca skarbów. Karol Estreicher - w poszukiwaniu zagrabionych dzieł sztuki" Marty Grzywacz, wydawnictwo PWN oraz "Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny" Włodzimierza Kalickiego i Moniki Kuhnke, wydawnictwo Agora; pozostałe źródła: mkidn, "Sztuka i krew" Roberta Jarockiego wyd. PWN, Gazeta Krakowska, rp.pl, biblioteka Uniwersytetu w Heidelbergu,Toronto Public Library, culture.pl, wikipedia, oprac. AL
Niewielkie miasteczko Vence we francuskiej Prowansji zamienia się w ten weekend w stolicę twórczości Witolda Gombrowicza. To właśnie tam, w Villi Alexandrine, artysta spędził ostatnie lata swojego życia. W odrestaurowanym budynku odbędzie się inauguracja Muzeum Witolda Gombrowicza.
Dokument inaugurujący proces tworzenia muzeum został podpisany w Warszawie na początku tego roku przez ministra Jarosława Sellina - sekretarza stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego - oraz burmistrza Vence - Loica Dombrevala. Jedną z instytucji odpowiedzialnych za przygotowanie programu kulturalnego inauguracji jest Instytut Adama Mickiewicza.
W ramach programu otwarcia muzeum odbędą się wydarzenia zarówno bezpośrednio związane z artystą, jak i szereg inicjatyw zainspirowanych jego życiem i twórczością:
Wystawa plenerowa "Ja Gombrowicz"
Wystawa prezentowana na murach kamieniczek w centrum Starego Miasta w Vence we Francji jest dopełnieniem przestrzeni muzealnej poświęconej Witoldowi Gombrowiczowi w willi Alexandrine przy Place du Grand Jardin w mieszkaniu, które zajmował pisarz wraz żoną Ritą Gombrowicz w latach 1964-69. Na drugim piętrze budynku została zaaranżowana Przestrzeń Gombrowicza (fr. Espace Gombrowicz), zajmująca trzy pokoje, korytarz i klatkę schodową. Na wystawie plenerowej prezentowane będą fotografie z Vence (10 fotografii o wymiarach 1 x 2 m) z kolekcji Rity Gombrowicz oraz Bohdana Paczowskiego, które ukazywać będą Witolda Gombrowicza we francuskich plenerach.
Cykl koncertowy"Gombro en concert"
Jak dowiadujemy się z "Dziennika 1961-67" Witold Gombrowicz był wytrawnym melomanem. Lubił muzykę Bacha, Chopina, Mozarta i Beethovena. W programie koncertu znajdą się utwory Mozarta i Chopina, obok Beethovena to byli ulubieni twórcy Witolda Gombrowicza.
Koncerty Tęgich Chłopów i Kompanii Janusza Prusinowskiego
Koncerty Tęgich Chłopów i Kompanii Janusza Prusinowskiego, formacji kultywujących tradycję ludowych muzykantów z Radomskiego i Kielecczyzny, stanowią dalekie nawiązanie do okolic urodzenia Gombrowicza i pośrednio ewokują postaci chłopskie występujące w "Pornografii". Koncerty w przestrzeni publicznej Vence będę poprzedzone dwudniowymi warsztatami tanecznymi (mazurki, tańca korowodowe), tak aby podczas koncertu mieszkańcy Vence mogli tańczyć z muzykami.
Projekcja filmu "Kosmos"
Przenosząc na ekran "Komos" Gombrowicza, Andrzej Żuławski udowodnił, że jest najodważniejszym i najbardziej bezkompromisowym z polskich reżyserów. Gombrowicz nie mógłby sobie wymarzyć lepszego adaptatora. Równie odważnego, bezczelnego i świadomego swej siły. W rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim Andrzej Żuławski mówił o "Kosmosie": "Ten piekielnie inteligentny, szalenie literacki tekst dotyczący spraw wiecznotrwałych - to dla adaptacji karkołomne przedsięwzięcie. Ale przeczytałem"Kosmos" po raz któryś i poddałem się jego jadowitemu wdziękowi".
Szczegółowy plan wydarzeń:
15 września - 30 listopada Wystawa zdjęć "Ja, Gombrowicz" autorstwa Bohdana Paczowskiego
22 września - 31 października Wystawa pamiątek po Witoldzie Gombrowiczu z kolekcji Rity Gombrowicz
22 września godz. 16.00 Wywiad z Witoldem Gombrowiczem Czytany w dwóch częściach przez poetę i nauczyciela akademickiego Yvesa Ughesa
22 września godz. 21.00 Projekcja filmu "Kosmos" w reżyserii Andrzeja Żuławaskiego
23 września godz. 11.00 Uroczyste otwarcie Muzeum Witolda Gombrowicza z udziałem przedstawicieli polskich i francuskich instytucji kultury oraz władz miasta Vence
23 września godz.16.00 koncert Tęgich Chłopów i Kompania Janusza Prusinowskiego
23 września godz. 21.15 Recital pianisty Piotra Anderszewskiego
24 września godz. 19.00 Projekcja filmu "Ostatnia rodzina" w reżyserii Piotra Matuszyńskiego
25 września Gala wręczenia nagród promocji 2017 "Witold Gombrowicz"
źródło: MKiDN, Vence
Witold Gombrowicz mieszkał w Villi Alexandrine przez ostatnich pięć lat życia (1964-1969). Budynek ten był jednym z klejnotów architektury z początku XX wieku. Przez blisko pół wieku nie podejmowano się żadnych prac renowacyjnych. Kamienica w końcu została zamknięta.
Władze Vence uznały, że Villa Alexandrine zasługuje na przywrócenie jej dawnej świetności. Po kompleksowym remoncie w budynku ma się mieścić m.in. informacja turystyczna, punkt widokowy, sala konferencyjna oraz przestrzeń wystawiennicza dla lokalnych artystów. Mieszkanie, które zajmował pisarz, przekształcono w muzeum jemu poświęcone.
Utworzenie muzeum autora "Ferdydurke" ma rozbudzić głębsze zainteresowanie mieszkańców i turystów, odwiedzających Vence, postacią i twórczością polskiego pisarza. Muzeum stanie się także ważnym miejscem dla polskiej emigracji we Francji.
Gombrowicz nie jest jedynym znanym twórcą, który mieszkał w Vence. To właśnie w tej miejscowości, położonej w południowo-wschodniej Francji, pomiędzy Niceą a Antibes, zmarł w 1930 roku brytyjski pisarz D.H. Lawrence. Żyli tam i tworzyli również pisarz James Baldwin oraz malarze Marc Chagall i Henri Matisse.
"Gombrowicz. Ja, geniusz" Klementyny Suchanow jest dwutomową biografią pisarza, który swoją osobą i niekonwencjonalną twórczością nieustannie budzi emocje. Biografka dowodzi, że częściej niż się sądzi autor "Ferdydurke" wykorzystywał w pracy twórczej fakty i sytuacje wzięte bezpośrednio ze swojego życia.
Materiał do twórczości Witold Gombrowicz gromadził od najwcześniejszego dzieciństwa. Jako najmłodsza latorośl w rodzinie był szczególnie hołubiony przez matkę, która widziała w nim ideał dziecięcego piękna, czego jego starszej siostrze ponoć niedostawało. Od małego więc ubierała go w sukienki i strzygła na dziewczynkę.
Budziło to zdziwienie osób postronnych i kpinki służby, która o wyniosłej, nazywanej "mumią" pani domu miała zresztą wyrobione zdanie: "Z Bodzechowa rodem, Kotkowszczanka z domu, a Kotkowskie mieli tutaj opinię zgłupkowanych"– mówiła córka kucharki z majątku Gombrowiczów w Małoszycach. Klementyna Suchanow doda od siebie, że "Witek jest jednak ofiarą nie tylko czułości matki, ale i jej dominacji".
Matka Witolda, niekochana i porzucona przez męża, nie miała zresztą łatwego życia. Napięte stosunki małżeńskie ich syn z groteskowym zacięciem odwzorował później w "Pamiętniku Stefana Czarnieckiego". Postać afektowanej wierszokletki Królowej Małgorzaty w "Iwonie, księżniczce Burgunda" była natomiast zemstą autora na matce, za wyznaczenie mu roli niezgodnej z płcią, co mogło stanowić podłoże jego późniejszych homoseksualnych upodobań.
Biografka znakomicie wydobywa stricte biograficzne tropy, od których teksty pisarza wręcz pulsują. Do nich należy choćby dobrze znana z prozy i dramatów Gombrowicza fascynacja przejawami "niższości", czyli nieskrępowanym życiem plebejskim. "Jaśnie panicza" pociąga w nim wszystko to, co najbliższe natury i proste: bose stopy parobka czy grube łydki wiejskich dziewuch do posługi.
To właśnie jedna z nich, służąca Aniela, na oświadczenie Witolda, że skończył pisanie książki, spontanicznie zrymowała: "Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba". Zachwycony autor uznał te wersy za najwłaściwsze podsumowanie "Ferdydurke". I tenże brawurowy dwuwiersz zamknął ostatecznie jego powieść.
Rozpatrując wszelkie aspekty rozwoju kariery Witolda, Klementyna Suchanow zaczęła od prześledzenia rodowych dziejów Gombrowiczów i Kotkowskich. Poszukiwania pierwszych prób pióra swego bohatera skierowały ją natomiast do archiwum sądu, gdzie Gombrowicz – przy okazji studiów prawniczych – odbywał praktykę. Sprawy karne dla młodego protokolanta stały się, jak wspominał, "rodzajem otworu", przez który wnikał "w nędzę życia", co też dobrze oddaje fragment jednego z zapisów, w którym można porównać prosty styl referencyjny z bogactwem językowym jego późniejszych utworów.
Podejrzany nie ukrywa "ani swego nieszczęsnego zboczenia, ani też tego, że ze skarżącym łączyły go bliskie stosunki od szeregu tygodni, twierdził jednak, że jego oskarżyciel utrzymywał te stosunki najzupełniej dobrowolnie i domagał się od niego coraz większych sum pieniężnych, grożąc złożeniem skargi przeciwko niemu, a gdy środki materialne dyplomaty były już wyczerpane – wykonał swoją groźbę i oskarżył go o gwałt".
Sprawy obyczajowe, istotne dla Witolda Gombrowicza zarówno w życiu, jak i pracy literackiej, łączą się w jego twórczości z najważniejszą dlań kwestią: formy. Ten rys jego twórczych odkryć – wyeksploatowany już na wszystkie strony przez kolejne pokolenia literackich badaczy – autorka biografii wzbogaca o szczególny akcent. Eksponuje odwagę cywilną pisarza w obronie własnej niezależności, a przede wszystkim w śmiałym zerwaniu z tradycją bogoojczyźnianej tromtadracji, co najczęściej jest usprawiedliwianiem zwyczajnej nieudolności.
Wyczucie "formy" wzięło się z wyczulenia na konwenanse, na specyficzne stosunki w rodzinie, a także ze sposobu, w jaki manifestowano polskość. Polskę rozumiał Gombrowicz jako "kraj przejściowy" z osłabioną formą bytu, gdzie żadna myśl "ani renesans, ani religijne walki, ani rewolucja francuska, ani rewolucja przemysłowa", nawet rewolucja bolszewicka nie zostały przeżyte, a katolicyzm nie jest żadną myślą twórczą, jedynie biernością. […] Zerwał z formą rodzinną, klasową, potem z formą narodu, by uzyskać swobodę myślenia. Na końcu doszedł do tego, że musi odciąć się od samego siebie.
Pisarz wyszydza również zaściankową przypadłość ciągłego powoływania się na narodowych geniuszy ("Trans-Atlantyk": "Owoż, że to pisarzem jesteś, ja bym tobie pisanie artykułów do gazet tutejszych wychwalające, wysławiające Wielkich Pisarzów i Geniuszów naszych zlecił"). Pomijając fakt, że nie mieliśmy ich zbyt wielu i nie każdemu za granicą muszą być wszyscy znani, nikt rozsądny naszych postępków nie będzie oceniał przez pryzmat dokonań Adama Mickiewicza czy Fryderyka Chopina, bo też najwłaściwsze świadectwo każdy wystawia sam sobie.
Nie tylko nie pochwalał, ale wręcz go drażniły nasze ustawiczne patriotyczne lamenty i ciągłe rozdrapywania ran, co w oczach świata budzi niesmak i generuje niechęć. Bo jeśli nawet upodobania Gonzala z "Trans-Atlantyku" nazwać zboczeniem (takie słowo pada z ust narratora Gombrowicza), to równie zboczona wydaje się miłość patriotów do ojczyzny – uważa biografka. Baron, Pyckal i Ciumkała porywają Gombrowicza z estancji do piwnicy, w której w stworzonym przez nich Związku Kawalerów Ostrogi zadają sobie nawzajem ból, kłując się ostrogami, by "los nasz przeklęty przemóc i natury wrogość zgwałcić i odmienić!".
Streszczanie wszystkich wątków pracowitego życia pisarza mija się z celem, tym bardziej, że Klementynie Suchanow udało się to dopiero na blisko 1200 stronach obu tomów. Warto jednak skupić się na poszczególnych lekturowych odkryciach czy jedynie przypomnieniach.
Zastanawiają na przykład krytyczne uwagi Gombrowicza na temat Witkacego. Obaj byli arcymistrzami w strojeniu min i póz, co jednak – po bezpośredniej konfrontacji twarzą w twarz w Zakopanem – uczyniło Witolda mocno kąśliwym w wypowiedziach o "geniuszu z Krupówek". Tymczasem Stanisław Ignacy Witkiewicz wręcz przeciwnie: "wył ze śmiechu" przy lekturze "Ferdydurke", której "kawałki" uznał wręcz za "genialne".
Szczególnie ujmujące jest przypomnienie przyjaźni Witolda Gombrowicza z Brunonem Schulzem, bez którego, jak twierdził, nie ukończyłby "Ferdydurke": "Nigdy nie spotkałem kogoś mniej zawistnego, a bardziej wielkodusznie hojnego. Zawiść bywa, co tu gadać, cechą literatów". Nieustannie dopytywał o jego losy podczas wojny w listach do Juliana Tuwima czy Józefa Wittlina.
Nie wszystkie wiadomości o Gombrowiczu są równie budujące. Biografia nie unika informacji mało dyskretnych, jak jego długoletnie zmaganie się z syfilisem albo czasy skrajnej biedy, połączonej z głodowaniem. Na argentyńskiej emigracji zdarzało mu się zjawiać w domach niedawno zmarłych, gdzie po krótkiej modlitwie przed trumną z nieboszczykiem przechodził do pokoju z poczęstunkiem dla żałobników.
To "jedzenie trupa" stało się dla niego symbolem zupełnego zejścia na dno, a jednocześnie "wnijściem do głębin poezji życia". Suchanow podkreśla pełną niezależność Witolda Gombrowicza, który nie miał skłonności do kłaniania się autorytetom, co utrudniało mu wejście do salonów literackiego świata Argentyny. On sam twierdził, że celowo unikał "bliskich stosunków z parnasem", samotnie walcząc o "własną wybitność".
Pisarze wyzuci z "zapomóg, poklasku, tych drobnych karesów jakimi darzyło ich za dobrych czasów państwo i społeczeństwo" mają szansę na uzyskanie swobody i wolności od oczekiwań publiczności – pisać należy przeciw czytelnikom, a nie dla czytelników.
Po powrocie do Europy pisarz ostatecznie zamieszkał – z Kanadyjką Ritą Labrosse, późniejszą żoną – we francuskim Vence. Odwiedzali go tam między innymi pełni atencji Czesław Miłosz czy Sławomir Mrożek. W Paryżu Gombrowicz poznał natomiast Jerzego Giedroycia i pozostałych redaktorów "Kultury", gdzie dużo publikował, a także spotykał się z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim czy Konstantym Jeleńskim.
Pisarzowi świadomie unikającemu angażowania się w sprawy polityki, pod koniec lat sześćdziesiątych zdarzyło się pochylić nad statystykami. Przyjrzał się danym dotyczącym Związku Radzieckiego, Polski i innych krajów wschodnioeuropejskich, co utwierdziło go w przekonaniu, że komunizm musi upaść za dwadzieścia lat. Zadziwia trafność jego przepowiedni.
Klementyna Suchanow (autorka między innymi książki "Królowa Karaibów" o Kubie) biografią "Gombrowicz. Ja, geniusz" udowodniła swoją biegłość nie tylko w kwestii znajomości spraw iberoamerykańskich. Równie kompetentnie przeanalizowała polskie i francuskie epizody z życia autora "Kosmosu". Nie pomija spraw kontrowersyjnych, a niekiedy wręcz drastycznych, co jej monumentalne dzieło o Witoldzie Gombrowiczu stawia w rzędzie absolutnie rzetelnych.
Okładka tomu poezji Jacka Podsiadło "Włos Bregueta", wyd. WBPiCAK
Jacek Podsiadło szuka równowagi w rozpolitykowanym świecie pełnym przemocy.
Czy Świetlicki, Podsiadło albo Różycki zdawali sobie sprawę, że zostaną klasykami poezji? Twórcy pokolenia Brulionu w ostatnich latach wydają tomy poezji z przyzwoitą regularnością i świetnym efektem artystycznym. Świetlicki zarówno w "Delcie Dietla", jak i "Drobnej zmianie" ironizuje z faktu, że został "starym poetą w Krakowie", Różycki w "Literach" trochę wątpi w czytelnika, ale wciąż ma nadzieję na podjęcie z nim dialogu. Podsiadło również nie przesadza z optymizmem, "Włos Bregueta", choć chwilami markotny, wskazuje na dobrą formę poety.
Dymy koksowni i mary martenów,
domy Sodomy, mury Gomory,
pomniki bez podstaw, symetrie bez osi.
To miasto bez urody, z imieniem z kapelusza,
z rodowodem kupionym od ruskich na bazarze,
Z fałszywym DNA. Stworzono je z popiołów,
piastowskich urojeń i ludzkiego tłucznia, jaki się nawinął [...]
Zrobiono je stolicą obcej mu piosenki [...].
["Memu miastu na odpierdol"]
Co znaczy tytuł? Jak głosi "Ilustrowany słownik zegarmistrzowski", włos breguetowski to element mechanizmu balansu, który w pierwszych zegarach balansowych miał postać naturalnego włosa. Trudno utrzymać równowagę w świecie pełnym przemocy, zawłaszczania historii, nienawiści i usprawiedliwiania antyludzkich polityk. Poeta Podsiadło zdaje sobie sprawę, że jego zadaniem jest znalezienie złotego środka jako odpowiedzi na wszechobecne przekazy publicystyczne i krytyczne. Okazują się nim miłość i erotyka. Mamy więc w tym tomie klasyczną figurę ukochanej kobiety, wywyższonej do rangi boskiej, zmitologizowanej i opiewanej niczym Oblubienica. Przyznać trzeba, że trafił jej się Oblubieniec wyjątkowo utalentowany.
Podsiadło odbiera świat zewnętrzny przez telewizor: ogląda seriale, śledzi turnieje tenisowe (i kibicuje Magdzie Linette) oraz jest świadkiem przemocy. Widzi ją w polskich filmach i serialach, przywołuje z historii (doskonałe, zaskakujące przejście między turniejem tenisowym a pamięcią o ofiarach Holokaustu w wierszu "Breakpoint"), zwraca uwagę na nadużycia władzy ("Układ rozkwitający") i przemoc codzienną ("Przebieg wydarzeń" o pogromie w Ostrowcu). Obserwacje te przeplata erotykami poświęconymi Magdzie, której sen "nie pozwala koniom spać" (*** Noc w wahadłach…), a rozpuszczone włosy sprawiają, że świat się zatrzymuje ("Magda rozpuszcza włosy"). Te wiersze układają się w wysmakowany cykl, którego dawno w polskiej poezji nikt tak udanie nie skonstruował.
W poezji Podsiadły pobrzmiewają echa wierszy romantycznych ("Wynurzają się zręby"), mitologii ("Memu miastu na odpierdol") i chwilami biblijny ton. Zaskakuje podniosłość, której w dotychczasowej twórczości było mniej. Tom zamyka antymodlitwa, w której podmiot liryczny nie prosi Boga o zachowanie przy życiu, lecz o obdarzenie "nas śmiercią obficie, / niech wróg nasz do końca trwa przy nas". Determinizm świata i relacje, które muszą być zbudowane na przemocy, załamują się jedynie pod wpływem miłości. Czeka nas tylko jedno zakończenie, choć drogi do niego są różne. Może nie podzielimy już losu Jankiela Borensteina, który "jeden zaś umarł", ani Ani Frank, Dawidka Rubinowicza, Rutki Laskier czy Hadaski "znanej tylko z imienia", ale nic nie jest pewne. W końcu, jak w starym polskim filmie, reżyserzy tego spektaklu są z łapanki, a scenariusze z księżyca.
W publicystyczny ton uderza w ostatnich latach wielu poetów i poetek. Nagłówki newsów i paski telewizyjne układają się w nieprzyjemne haiku, absurdalne zestawienia takich pasków pojawiają się wśród internetowych memów. Efekty wykorzystywania tych popularnych komunikatów w poezji bywają pretensjonalne i sztuczne, niekiedy sprawiają wrażenie nastawionej na szokowanie autoparodii. Podsiadło natomiast traktuje je jako punkt wyjścia głębszej refleksji, nieoczywistej i nowej. Jego świat, choć policzony i zamieniony w "głuchą pewność liczb", wciąż jest przypadkowy, zaskakujący, wart uważnego spojrzenia i refleksyjnego lub miłosnego ustabilizowania.
Okładka tomu poezji Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, "Paraliż przysenny", fot. wyd. Instytut Mikołowski
Autorka odważnie i bezpośrednio opanowuje swoją poezją coś, czego nie da się kontrolować – starzejące się ciało.
Zdarzają się jeszcze takie odkrycia, jak poezja Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej. Autorka posłowia do wyboru jej poezji "i wtedy minie twoja gorączka", Katarzyna Cyganiak przyznała, że "wielu czytelników współczesnej poezji nie odkryło jeszcze tej niepokornej liryki". Przemysł nagród literackich rozrósł się nam ostatnio również o nagrodę za drugą książkę, więc być może czas na nagrody dla późnych debiutów. Zaskoczony tą nominacją, w trakcie pierwszej, pobieżnej lektury tomiku poczułem się jak bohater gifa upstrzonego dymkami z wykrzyknieniami: WOW, "TO jest poezja!". Jest to bowiem poetycka petarda.
Pierwszy tom wierszy Jakubowskiej-Fijałkowskiej ukazał się w 1994 roku, gdy autorka miała 48 lat. Przy fetyszyzowaniu "młodych debiutów" często nie dostrzegamy tych dojrzałych, trudniejszych objawień i prawdopodobnie tak było w tym przypadku. Tom "Dożywocie" to liryki spokojnego smutku, zwięzłe i obrazowe. Autorka pisała: "poezja boli / albo boli / i potem jest poezja” i zdawała sobie sprawę z tego, że "niczym nie zadziwisz / świata // jedno / kwitnące drzewo / śliwy / pod oknem / może cię zabić". Dużym atutem tego tomu jest konsekwentna konstrukcja i przemyślany układ, a niektóre z tych wierszy wyraźnie zapowiadały wzrastający talent. Przypuszczalnie książki poetki nie przebiły się do szerszej publiczności nie tylko z powodu naturalnej kameralności poezji, ale też z powodu zachowawczej postawy lirycznej autorki. Jakubowska-Fijałkowska pisze o rozczarowaniu światem, który zmienia się wraz z tym, jak zmienia się człowiek – dojrzewa, starzeje się, a miłość co roku smakuje mu z większą goryczą.
W jej późniejszych tomach nasilała się realistyczna, bezpośrednia obserwacja dojrzałych czy też starzejących się kobiet, ich ciała oraz ich społecznej roli. Aż to wszystko wybuchło, przynosząc tom poezji dojrzałych, manifestujących wyzwolenie z niedopowiedzeń, w którym autorka pozwoliła sobie na unikatowy dla polskiej poezji feministyczny manifest.
Dedykacja: "Siostrze Anielce za miłość". Jest lirycznie, może trochę sentymentalnie. Tomik, jakich wiele. Do tego okładka nie mówiąca nic poza tym, że mamy do czynienia z… poezją. Przewracam stronę i czytam:
Sypią mi się włosy
jak po chemioterapii
to nie rak
to starość kurwa starość
Jakubowska-Fijałkowska konstruuje podmiot liryczny, który się nie kryguje, jest obnażony, niby zdrowy, a chorujący na ostateczną chorobę, która wszystkich nas zrówna – starość. Dojrzała kobieta jest świadoma siebie – sceptyczna wobec napisów na buteleczkach szamponów i reklamowych haseł, choć wciąż zerkająca na nie z odrobiną nadziei. Dlatego "jeszcze puder migdałowy na policzki", bo przecież "mama była piękna w takim makijażu / w kostnicy". Ale to nie jedyne oblicze narratorki, którą poznajemy w "Paraliżu przysennym". W wierszu "Bóg powrócił do miasta" samotna kobieta siedzi na lotnisku, w wydzielonym miejscu dla palących, przechodzi do baru, gdzie zamawia mocny alkohol, samoloty startują, w mieście śpiewają ptaki, a muezin nawołuje do modlitw. Stambuł z minaretami "wbijającymi się we mnie wieżą wysoką / jak penis boga / gdy na lotnisku w toalecie spuszczam / dżinsy rajstopy majtki i sikam". Femme fatale ze stambulskiego lotniska za chwilę usiądzie w domu, gdzie zadzwoni telefon’; "nie odbieram // farbuję swoje pierdolone siwe włosy / henną rubin spływa cała wanna farbą // ręczniki zajebane (dzięki Bogu spierają się) / jak fazy księżyca to menstruacyjne farbowanie".
Wikipedia informuje, że paraliż przysenny, to "stan występujący podczas zasypiania lub rzadziej podczas przejścia ze snu do czuwania, objawiający się porażeniem mięśni (katapleksja) przy jednoczesnym zachowaniu pełnej świadomości". Jest to krótki moment, w którym kontrolujemy myśli, ale ciała już nie. To od nas zależy to, co pomyślimy, zdaje się mówić poetka. "nie mogę się obudzić / jestem ciągle na jawie i we śnie [...] budzę się otwieram okno / księżyc w aureoli zmory we mgle".
Traceniu kontroli nad ciałem i powolnemu umieraniu towarzyszy przenikliwa świadomość tych procesów i potrzeba śmiechu. W trakcie bolesnego, ale i radosnego odchodzenia "zaplatamy sobie warkoczyki / zakładamy peruki Lalki Barbie // malujemy na lustrze Myszkę Miki / zakładamy maski weneckie".
Autorka pisze, że tak zachowują się "wariatki", które chciałyby mieć grób na Wesołym Cmentarzu, przyciągającym tłumy turystów w rumuńskim okręgu Marmarosz. Dojrzała kobieta świadoma swojej seksualności, cielesności i niezbyt grzecznie wyczekująca śmierci w polskiej literaturze wciąż jest rzadkością. Co ciekawe, sięgają po ten obraz również mężczyźni, w "Wymazanym"Michała Witkowskiego spotkamy Alexis, która jeszcze na szpitalnym łóżku, chora na raka, maluje się, pali papierosy i ma nieposkromioną ochotę na seks. Jest to jednak teren rzadko odwiedzany przez polskich twórców i twórczynie.
W "Paraliżu przysennym" jest jeszcze jeden fascynujący motyw – międzygatunkowego porozumienia, w którym zwierzęta spełniają funkcję nieobecnego boga albo nieobecnej bogini. Do istot mniejszych warto się zwracać, bo ich życie jest kruche i zapewne dzięki temu szybciej zyskują życiową mądrość. W świetnym wierszu "Matko żabo" pisze autorka: "ratuj mnie kijankę // jak urodzę się żabą / wrócę w miejsce godowe // do ciebie matko żabo". Człowiek-zwierzę, któremu "po iskaniu' pozostaje "samotność na drzewach orangutanów" to motyw obecny w całej twórczości autorki, ale wyrażony najpełniej w nominowanym tomie.
Jakubowska-Fijałkowska wymówiła posłuszeństwo normom, według których starsze poetki odgrywają "damy poezji", serdecznie uśmiechają się do maluczkich i czasem wspomną, że starość to jednak doświadczenie niezbyt przyjemne. Tworzy poezję mocną, refleksyjną i wkurzoną. Czytając "Paraliż przysenny" w towarzystwie wcześniejszych tomów, dostrzegamy niezwykły proces budowania świadomości autorki, która znalazła i wypracowała swój własny język. Choć nasuwają się skojarzenia z poezją Świrszczyńskiej (w skargach wypowiedzianych wprost, bez kalkulacji), "Utworem o matce i ojczyźnie"Bożeny Umińskiej-Keff (w tonie i sile refleksji) czy ostatnim tomem poezji Iłłakowiczówny (świadomość przemijania i wynikające z niej poczucie wyższości), wciąż są to nawiązania wciąż dość odległe, tym mocniej pokazujące, jak osobną poezją jest dzieło Genowefy Fijałkowskiej.
Okładka powieści Radki Franczak, "Serce", wydawnictwo Marginesy
"Serce" to opowieść o śmierci, trudności w relacji między matką a córką i współczesnej Polsce rozdartej między zindywidualizowaną nowoczesnością a tradycyjną przeszłością.
Główną bohaterką "Serca" jest Wika, która postanawia wybrać się ze swoim narzeczonym do Szwajcarii. Ma 20 lat, Stasiek 21. Ma nadzieję, że "przez te dwa miesiące dużo zarobi", by samodzielnie mogła "wybrać kierunek studiów i sama za nie zapłacić" (rodzice Wiki są dość zamożni). Nie jest wyjaśnione, dlaczego wybór padł na Szwajcarię, skoro rynki pracy Niemiec czy Wielkiej Brytanii są przychylniejsze zarobkowej emigracji tymczasowej. Możliwe, że akcja powieści dzieje się tuż po przyjęciu Polski do wspólnoty europejskiej; narratorka pisze, że działo się to "wiele lat temu".
Na miejscu, gdzieś w okolicach masywu Mont-Blanc, Wiktoria i Stasiek dołączają do swoich polskich znajomych, którzy myją samochody na stacji benzynowej. Robota to jednak nieciekawa, nasza bohaterka chce zmiany i ma dość błąkania się po okolicy i podpatrywania, jak żyją tubylcy (a jak to w Szwajcarii, żyją dostatnio). Para wyrusza na poszukiwanie pracy w okolicznych domach. Dla Wiki jest zajęcie u Esther i Marcela, mających trójkę dorastających dzieci. Bohaterka nie zagrzeje tam jednak miejsca. Oprócz Esther w domu mieszkają Marcel i trójka ich dorastających dzieci, nasza bohaterka nie zagrzeje tam jednak miejsca. To kolejna tymczasowa praca, ale szczęśliwie udaje się Wiktorii trafić na kolejną ofertę. Córka i matka żyjące samotnie, Robin i Shirley (skąd te mało szwajcarskie imiona?), potrzebują kogoś do prac gospodarskich. Zapuszczony, choć wciąż pamiętający czasy świetności dom wypełniony jest przeszłością, bibelotami, wspomnieniami i książkami po Severinie, zmarłym mężu Shirley. Uporządkowanie jego biblioteki to pierwsze zadanie Wiktorii.
Wiktoria, Robin i Shirley – w tej konfiguracji odkrywamy skomplikowane i bolesne relacje między córkami i matkami; sympatia i uwaga polskiej pomocy domowej przenosi się z jednej kobiety na drugą. W tle rozpada się związek Wiki ze Staśkiem, ujawniają się tajemnice jej własnej rodziny, aż w końcu narracja koncentruje się wokół choroby i umierania Shirley. Całość uzupełniona zdjęciami wykonanymi przez autorkę może sprawiać przygnębiające wrażenie.
Radka Franczak miała pomysł na opisanie złożonych relacji między kobietami, na splecenie losów i mikroopowieści w ramach głównej narracji. Konstrukcja wydaje się poukładana i logiczna, choć powieść jest przydługa i chwilami pretensjonalna. Kinga Dunin dostrzega w niej nawiązania do Sebalda, mnie bardziej przychodzi na myśl Iwaszkiewicz w opowiadaniach z tomu "Wzlot" czy "Kochanków z Marony".
Ci autorzy, mężczyźni, też pisali o relacjach międzyludzkich plastycznie i z niezwykłą czułością. Autorka ma podobną wrażliwość, wielokrotnie jednak powtarza te same myśli i od początku właściwie można się domyślić, jakie problemy będą trapić nasz bohaterki. "Serce" ma ambitne i czytelne założenie, na co być może wpływa filmowe doświadczenie autorki. Franczak reżyserowała film dokumentalny "Gdzie jest Sonia", a przy wielu produkcjach pracowała jako montażystka. Jak na film jednak akcja jest tu trudna do logicznego uporządkowania.
Najtrudniej wybaczyć autorce niespójności w budowaniu postaci i czasoprzestrzeni – aby zrozumieć motywację bohaterów oraz umiejscowić wydarzenia, czytelnik musi wykonać pracę detektywistyczną. Franczak wydaje się nie przywiązywać wagi do precyzji, a zwłaszcza męskich bohaterów traktuje powierzchownie – pojawiają się oni i znikają bez większej konsekwencji. Wiele wątków nie ma rozwinięcia, wydają się one służyć tylko do chwilowego oddania nastroju narratorki albo jako punkt wyjścia do rozważań nad ludzkim losem.
Być może autorka chciała stworzyć ambitną "literaturę kobiecą", pokazać literacko międzypokoleniową, toksyczną relację. Zbyt dużo poetyckości i zapętlających się treści nie dla każdego jednak może być przekonujące. Cokolwiek patetyczny styl może utrudniać bezpośredni emocjonalny odbiór tej historii o ważnych w końcu sprawach: śmierci, trudności w relacji między matką a córką czy współczesnej Polsce rozdartej między zindywidualizowaną nowoczesnością a tradycyjną przeszłością. "Serce" mogłoby być ważnym głosem w publicznej dyskusji o trudnej nowoczesności czy emancypacji kobiet, ale sposób prowadzenia narracji nieco w tym przeszkadza.
W ostatnich dwóch latach pojawiło się sporo powieści, których autorzy i autorki próbują opisać doświadczenie pokolenia urodzonego w latach 80., mającego już dostęp do otwartych granic, ale wciąż przywiązanego do tradycyjnych polskich wzorców ("Stancje" Wioletty Grzegorzewskiej, "Sztuczki" Joanny Lech, książki Pauliny Wilk czy Anny Cieplak). "Serce” to próba moim zdaniem bardzo ambitnie zaplanowana, mająca oddać doświadczenie dziewczyńskich emigrantek, ale niekoniecznie udana.
NIKE 2017 dla Cezarego Łazarewicza za "Żeby nie było śladów"
2017/10/01
Cezary Łazarewicz, laureat nagrody NIKE 2017 oraz okładka ksiązki "Żeby nie było śladów", fot. PaweŁ Supernak/PAP
Laureatem nagrody NIKE 2017 został Cezary Łazarewicz za ksiązkę "Żeby nie było śladów". Zwycięzcę z finałowej siódemki wyłoniło jury pod przewodnictwem Tomasza Fiałkowskiego.
Wstrząsający reportaż historyczny odsłaniający okoliczności zabójstwa Grzegorza Przemyka został doceniony jako uniwersalna analiza mechanizmów władzy. Autor pokazał, w jaki sposób aparat komunistyczny manipulował procesem i informacjami o prywatnej tragedii, która okazała się polityczna.
[Embed]
Przypominamy pozostałe sześć książek z czołówki najważniejszej literackiej nagrody w Polsce:
"Dwanaście srok za ogon" Stanisława Łubieńskiego to eseistyczne rozważania o ptakach i ptasiarzach. Ten tytuł dostał najwięcej głosów w plebiscycie NIKE czytelników.
[Embed]
"Las nie uprzedza"– w tym eseju podróżniczym o Czeczenii i Maroku Krzysztof Środa pokazał podskórne lęki i jawne wojenne okrucieństwa współczesnego świata.
[Embed]
"Fałszerze pieprzu" to autobiograficzna opowieść Moniki Sznajderman, założycielki i szefowej Wydawnictwa Czarne, o jej polsko-żydowskiej rodzinie .
[Embed]
"Serce" to powieściowy debiut Radki Franczak. Autorka opowiada historię dwudziestolatki, która wchodząc w dorosłość, mierzy się z bagażem relacji rodzinnych i różnicą między polskimi a zachodnimi wartościami i aspiracjami.
[Embed]
"Paraliż przysenny"Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej to brawurowy, odważny tom poezji, pokazujący doświadczenie wyzwolonej kobiety, która mierzy się z upływem czasu.
[Embed]
"Włos Bregueta" Jacka Podsiadły to poetyckie poszukiwanie równowagi i stabilności w chaotycznym świecie pełnym przemocy.
[Embed]
NIKE to nagroda za najlepszą książkę roku, wybrieraną spośród siedmiu finalistów. W konkursie mogą wziąć udział dzieła literackie ze wszystkich gatunków. Decyzję jury podejmuje w dniu wręczenia, zawsze w pierwszą niedzielę października.
Zwycięzca otrzymuje 100 tysięcy złotych i statuetkę dłuta Gustawa Zemły. Fundatorami są "Wyborcza" i Fundacja Agory.
Witold Gombrowicz,1963 Argentyna Buenos Aires, fot. Miguel Grinberg/archiwum Klementyny Suchanow/Fotonova
Forma, geniusz, gęba, mina, pupa to tylko kilka słów, które pod piórem Witolda Gombrowicza znacznie poszerzyły swój zakres pojęciowy. Autor "Ferdydurke" miał niesamowitą inwencję językową, która przebija nawet z naszego skromnego wyboru. Oby stał się on zachętą do dalszych poszukiwań we wciąż inspirujących dziełach pisarza.
Artysta
Być artystą to przecież oznacza być śmiertelnie zakochanym, nieuleczalnie, namiętnie, ale także dziko i bez ślubu...
["Dziennik"]
Arystokracja
Cóż to jest, phoszę państwa, ahystokhacja? Ahystokhacja to ahystokhacja, nic więcej. Ahystokhacja to ahystokhacja. Proszęż zauważyć, na przykład, że ja wcale nie jestem lepszy od moich lokajów, a nawet, que sais-je, może jestem gohszy, bo przecie, to tajemnica poliszynela, jestem oghaniczony umysłowo ignohant, leń, bęcwał, zhesztą nudziarz i khetyn, żahłok, smakosz i osioł. A moja żona jest, tout le monde le suit, skończoną oślicą. Ale jestem wszak księciem Himalaj, więc jednak moje khetyństwo jest, jakby nie było, khetyństwem czyim? Księcia Himalaj.
["Operetka"]
Ból
Te bogobojne rodziny – przypominam sobie z dawnych czasów – we dworze wiejskim przy podwieczorku, gwarzące poczciwie, niewinne... a na stole był lep, na lepie muchy w sytuacjach okropniejszych niż potępieńcy na obrazach średniowiecznych. To nikomu nie przeszkadzało ponieważ w zdaniu "ból muchy" akcent padał na "mucha" nie na "ból". A dzisiaj – wystarczy naflitować pokój żeby chmary drobnych istnień zaczęły się wić – i nikt się nie przejmuje. ["Dziennik"]
Witold Gombrowicz i Czesław Miłosz, fot. Oswaldo Malura / archiwum Rity Gombrowicz / Fotonova / East News
Ciało
– Tak, panie profesorze – rzekł dyrektor z dumą – ciało jest starannie dobrane i wyjątkowo przykre i drażniące, nie ma tu ani jednego przyjemnego ciała, same ciała pedagogiczne, jak pan widzi...
["Ferdydurke"]
Ciężar
Polski katolicyzm. Katolicyzm taki, jak urobił się historycznie w Polsce, rozumiem jako przerzucenie na kogoś innego – Boga – ciężarów nad siły. Jest to zupełnie stosunek dzieci do ojca. Dziecko jest pod opieką ojca. Ma go słuchać, szanować i kochać. Wypełniać jego przykazania. Więc dziecko może pozostać dzieckiem, ponieważ wszystka "ostateczność" przekazana jest Bogu Ojcu i jego ziemskiej ambasadzie, Kościołowi.
["Dziennik"]
Defekt
Ona wierzy w Boga z powodu swoich defektów i wie o tym. Gdyby nie miała defektów, to by nie wierzyła. Ona wierzy w Boga, ale jednocześnie wie o tym, że Bóg to jedynie plaster na jej psychofizyczne defekty.
["Iwona, księżniczka Burgunda"]
Dżentelmen
Istnieje gatunek zjawisk, których dżentelmen nie może znać z tej przyczyny, że gdyby je poznał, przestałby być dżentelmenem.
["Iwona, księżniczka Burgunda"]
Erotyka
Gdy człowiek jest podniecony, kocha własne podniecenie, podnieca się nim i wszystko poza tym już nie jest dla niego życiem.
["Pornografia"]
Forma
Ale to wszystko dokonywa się poprzez Formę: to znaczy, że ludzie, łącząc się między sobą, narzucają sobie nawzajem taki czy inny sposób bycia, mówienia, działania... i każdy zniekształca innych, będąc zarazem przez nich zniekształcony. Stąd dramat ten jest przede wszystkim dramatem Formy.
["Ślub" (ze wstępu)]
Witold Gombrowicz z Psiną, obok żona Rita wsiada do Citroena 2CV, Vence 1965, fot. Muzeum Literatury / East News
Geniusze
Kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć w jednym z tych zebrań poświęconych wzajemnemu polskiemu krzepieniu się i dodawaniu ducha… gdzie, odśpiewawszy "Rotę" i odtańczywszy krakowiaka, przystąpiono do wysłuchiwania mówcy, który wysławiał naród albowiem "wydaliśmy Szopena", albowiem "mamy Curie-Skłodowską" i Wawel, oraz Słowackiego, Mickiewicza i, poza tym, byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa a Konstytucja trzeciego maja była bardzo postępowa… Tłumaczył on sobie i zebranym, że jesteśmy wielkim narodem, co może nie wzbudzało już entuzjazmu słuchaczy (którym znany był ten rytuał – brali w tym udział jak w nabożeństwie, od którego nie należy oczekiwać niespodzianek) niemniej jednak było przyjmowane z rodzajem zadowolenia, że stało się zadość patriotycznej powinności. Ale ja odczuwałem ten obrządek jak z piekła rodem, ta msza narodowa stawała mi się czymś szatańsko szyderczym i złośliwie groteskowym. Gdyż oni, wywyższając Mickiewicza, poniżali siebie – i takim wychwalaniem Szopena wykazywali to właśnie, że nie dorośli do Szopena – a lubując się własną kulturą, obnażali swój prymitywizm.
Geniusze! Do cholery z tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: – Cóż mnie obchodzi Mickiewicz? Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził narodu polskiego według Mickiewicza lub Szopena, ale wedle tego co tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. […] Ale tak jak rzeczy się mają, Szopen z Mickiewiczem służą wam tylko do uwypuklenia waszej małostkowości – gdyż wy z naiwnością dzieci potrząsacie przed nosem znudzonej zagranicy tymi polonezami po to jedynie, aby wzmocnić nadwątlone poczucie własnej wartości i dodać sobie znaczenia.
["Dziennik"]
Gęba
A teraz przybywajcie, gęby! Nie, nie żegnam się z wami, obce i nieznane facjaty obcych, nieznanych facetów, którzy mnie czytać będziecie, witam was, witam wdzięczne wiązanki części ciała, teraz niech się zacznie dopiero – przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach.
["Ferdydurke"]
Głupota
Dzieje kultury wykazują, że głupota jest siostrą bliźniaczą rozumu, ona rośnie najbujniej nie na glebie dziewiczej ignorancji, lecz na gruncie uprawnym siódmym potem doktorów i profesorów. Wielkie absurdy nie są wymyślane przez tych, których rozum krząta się wokół spraw codziennych. Nic dziwnego zatem, że właśnie najintensywniejsi myśliciele bywali producentami największego głupstwa.
["Dziennik"]
G...
Siadajże Pan Redaktor, siadaj. A jak godność, proszę?
Powiadam, że Gombrowicz. Powiada: – Owszem, owszem, słyszałem, słyszałem… Jakżebym nie słyszał, jeżeli przed tobą Chodzę, Mówię… Trzebaż Panu Dobrodziejowi jako z pomocą przyjść, bo ja obowiązek swój wobec Piśmiennictwa naszego Narodowego znam i jako minister tobie z pomocą przyjść muszę. Owoż, że to pisarzem jesteś, ja bym tobie pisanie artykułów do gazet tutejszych wychwalające, wysławiające Wielkich Pisarzów i Geniuszów naszych zlecił, a za to krakowskim targiem 75 pezów na miesiąc zapłacę… bo więcej nie mogę. Tak krawiec kraje, jak materii staje. Wedle stawu grobla! Kopernika, Szopena lub Mickiewicza ty wychwalać możesz… Bójże się Boga, przecie my Swoje wychwalać musiemy, bo nas zjedzą! Tu się ucieszył i mówi: – Otóż to dobrze mnie się powiedziało i Najwłaściwsze to dla mnie, jako Ministra, a tyż i dla ciebie, jako Pisarza.
Ale powiadam: Bóg zapłać, nie, nie. Zapytał: – Jakże to? Nie chcesz wychwalać? Rzekłem: – Kiedy mnie wstydno. Krzyknie: – Jak to ci wstydno? Mówię: – Wstyd, bo swoje! Łypnął, łypnął, łypnął! – Co się wstydzisz g…! – wrzasnął. – Jeśli Swojego nie będziesz chwalił, to kto ci pochwali?
["Trans-Atlantyk"]
Witold Gombrowicz, Vence, fot. Bohdan Paczowski
Grymas
O, dajcie mi chociaż jedną twarz nie wykrzywioną, przy której mógłbym poczuć grymas mojej twarzy...
["Ferdydurke"]
Hipokryzja
Pewnego razu nasz profesor, Ciepliński, zadał nam wypracowanie klasowe o Słowackim. Znudzony wiecznym kadzeniem wieszczowi, postanowiłem dla odmiany dać mu bobu. Początek, o ile pamiętam, brzmiał jak następuje: "Juliusz Słowacki, ten złodziej, który okradał Byrona i Szekspira i nic własnego nie potrafił wymyślić". Dalszy ciąg nie ustępował początkowi. Profesor Ciepliński postawił pałkę i zagroził, że prześle wypracowanie do ministerstwa, na co ja zapytałem dlaczego zmusza uczniów do hipokryzji.
["Wspomnienia polskie"]
Hosanna
Co za kazanie wygłosił nasz dhogi ksiądz phoboszcz ku czci naszego dhogiego Pana Boga, jak to dobrze, że nasz dhogi Bóg został uczczony przez naszego dhogiego księdza phoboszcza. Hosanna!
["Operetka"]
Ideały
Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzo wielkich ideałów nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw.
["Dziennik"]
Impotencja
Mnie, który jestem okropnie polski i okropnie przeciw Polsce zbuntowany, zawsze drażnił polski światek dziecinny, wtórny, uładzony i pobożny. Polską nieuchronność w historii temu przypisywałem. Polską impotencję w kulturze – gdyż nas Bóg prowadził za rączkę. To grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród, który zdobył się tylko na sztukę "poczciwą" i "zacną", rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad.
["Dziennik"]
Jan Lenica, Witold Gombrowicz i Sławomir Mrożek, fot. Bohdan Paczowski
Intelektualiści
Intelektualiści dzielą się na dwie kategorie: takich, co nie dostali kopniaka w tyłek, i takich, co dostali kopniaka w tyłek. Ci drudzy są rozsądniejsi.
["Operetka"]
Koniec i bomba
A kto czytał, ten trąba!
["Ferdydurke"]
Literatura
Literatura poważna nie jest po to, żeby ułatwiać życie, tylko po to żeby je utrudniać.
["Dziennik"]
Lud
Nam, inteligencji, przyświeca myśl zbawcza, że dół nie jest szalony... My, tak, my skazani jesteśmy na wszystkie choroby, manie, szały, ale w dole jest jednak zdrowie... i podstawa, na której wspiera się ludzkość, jest jednak w porządku... A tymczasem? Lud jest bardziej chory, bardziej szalony niż my! Chłopi są szaleńcami. Robotnicy to patologia! Słyszycie, co mówią – to są dialogi ciemne i maniackie, tępe nie zdrową tępotą analfabety, ale bełkotem wariata, wołające o szpital, o lekarza... Czy mogą być zdrowe te niekończące się nigdy przekleństwa i sprośności – i nic poza tym – ta pijacka, obłędna, mechanika ich współżycia? Szekspir miał rację przedstawiając ludzi prostych jako ludzi "egzotycznych" tj. właściwie niepodobnych do człowieka.
["Dziennik"]
Łatwość
Czyżby księciu obrzydła, żeby tak rzecz ubrać w słowa, współczesna łatwość stosunków eroto-miłosnych? To nie do wiary. Mnie by coś podobnego nigdy nie obrzydło.
["Iwona, księżniczka Burgunda"]
Witold Gombrowicz, Vence, fot. Bohdan Paczowski
Miny
Miny! Miny – ta broń, a zarazem tortura!
["Ferdydurke"]
Mniemanie
– Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał. Ale gdyś tu się został, to idźże zaraz do Poselstwa, albo nie idź, i tam się zamelduj, albo nie zamelduj, bo jeśli się zameldujesz lub nie zameldujesz, na znaczną przykrość możesz być narażonym, lub nienarażonym. – Tak pan sądzisz? – Sądzę, albo i nie sądzę. Róbże co sam uważasz (tu palcami kręci), albo nie uważasz (i palcami kręci), bo już głowa twoja w tym (znów palcami kręci), żeby cię co Złego nie spotkało, albo i spotkało (i znów kręci).
["Trans-Atlantyk"]
Myśliciele
– To najtęższe głowy w stolicy – odparł dyrektor – żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którymś myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna.
["Ferdydurke"]
Konstanty Jeleński i Witold Gombrowicz, Vence, fot. Bohdan Paczowski
Nierówność
Co jest najwspanialsze w ludzkości, co wyznacza jej genialność w stosunku do innych gatunków, to właśnie, iż człowiek nie jest równy człowiekowi – gdy mrówka jest równa mrówce. Oto dwa wielkie kłamstwa współczesne: kłamstwo Kościoła, że wszyscy mają taką samą duszę; kłamstwo demokracji, że wszyscy mają to samo prawo do rozwoju. Pan myśli, że te idee są triumfem ducha? Ależ skąd, wywodzą się z ciała, ten pogląd ufundowany jest w gruncie rzeczy na tym, że wszyscy mamy takie samo ciało.
Nie przeczę (mówiłem dalej), wrażenie optyczne jest niewątpliwe: wszyscy jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu i mamy te same narządy... Ale w jednostajność tego obrazu wdziera się duch, ta specyficzna właściwość naszego gatunku, i ona sprawia, że gatunek nasz staje się w łonie swoim tak zróżnicowany, tak przepaścisty i zawrotny, że między człowiekiem a człowiekiem powstają różnice stokroć większe niż w całym świecie zwierzęcym. Pomiędzy Paskalem lub Napoleonem, a chłopkiem ze wsi większa jest przepaść, niż między koniem a glistą... [...] Czyż panu samemu nie jest dobrze wiadomo – tak intuicyjnie, na marginesie teorii – że nasze mity o równości, solidarności, braterstwie są niezgodne z naszą prawdziwą sytuacją?
Ja, przyznam się, w ogóle podałbym w wątpliwość, czy w tych warunkach można mówić o "gatunku ludzkim"– czy to nie jest pojęcie zanadto fizyczne?
Cortes spoglądał na mnie okiem zranionego inteligenta. Wiedziałem co myśli: faszyzm! a ja szalałem z rozkoszy proklamując tę Deklarację Nierówności, bo mnie inteligencja w ostrość, w krew się przemieniała!
["Dziennik"]
Niewinność
Kiedy ta notatka doszła do wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. – My niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na kobiety? – Śmiechy i śmieszki rosły, gwałtowne, aczkolwiek sekretne, i zewsząd pojawiały się sarkazmy. Ach, naiwny dziadek! Cóż za naiwność! Ha, cóż za naiwność! Wprędce jednak pojąłem, że śmiech trwa zbyt długo... że, zamiast się skończyć, wzrasta i utwierdza się w sobie, a utwierdzając się staje się nadmiernie sztuczny w swoim rozwścieczeniu. Cóż się działo? Dlaczego śmiech się nie kończył? Dopiero potem zrozumiałem, jaki to gatunek trucizny wstrzyknął im diaboliczny i makiaweliczny Pimko. Albowiem prawda była taka, że te szczeniaki, uwięzione w szkole i oddalone od życia – były niewinne. Tak, byli niewinni, pomimo iż nie byli niewinni! Byli niewinni w swoim pragnieniu, aby nie być niewinnymi. Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez przerwy świętą naiwnością, nawet gdy krew rozlewali, torturowali, gwałcili albo przeklinali – wszystko, aby nie popaść w niewinność!
["Ferdydurke"]
Obycie
Jestem też kolegą Coxa, chudego, wysokiego dryblasa, lat 17, który ma coś z boya wielkomiejskiego hotelu – poufałość i otrzaskanie ze wszystkim, najdoskonalszy brak uszanowania, jaki zdarzyło mi się spotkać, straszliwe obycie, jakby przybył do Tandilu wprost z New Yorku (ale nigdy nie zajechał nawet do Buenos Aires). Temu nic nie zaimponuje – zupełna niezdolność odczucia jakiejkolwiek hierarchii i cynizm, polegający na umiejętności zachowania ugrzecznionych pozorów. Ta mądrość rodem z niższej sfery – mądrość ulicznika, gazeciarza, windziarza, chłopca do posyłek, dla których "sfera wyższa" jest warta o tyle o ile można na niej zarobić. Churchill z Picasso, Rockefeller, Stalin, Einstein są dla nich tłustą zwierzyną, którą obłupią do ostatniego napiwka gdy dopadną jej w hallu hotelowym... i taki stosunek do Historii w tym chłopcu uspokaja mnie i nawet przynosi ulgę, dostarcza równości prawdziwszej niż tamta, zrobiona z haseł i teorii. Odpoczywam.
["Dziennik"]
Człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego, chociażby ta dusza była kretyniczna.
["Ferdydurke"]
Odpowiedzialność
Jestem niewinny.
Oświadczam, że jestem niewinny, jak dziecko, ja nic nie zrobiłem, o niczym nie wiem
Tu nikt za nic nie jest odpowiedzialny!
Odpowiedzialności w ogóle nie ma!
["Ślub"]
Panowanie
Panuje spokój. Wszystkie elementy buntownicze – zaaresztowano. Parlament także został zaaresztowany. Poza tym sfery wojskowe i cywilne także obłożone zostały bezwzględnym aresztem, a szerokie koła ludności też siedzą. Sąd Najwyższy, Sztab Generalny, Dyrekcje i Departamenty, władze publiczne i prywatne, prasa, szpitale, ochronki, wszystko siedzi. Zaaresztowano też wszystkie Ministeria, a także wszystko i w ogóle wszystko. Policja też została zaaresztowana. Spokój. Spokojnie. Wilgoć.
["Ślub"]
Polak
Polak z natury swojej jest Polakiem. Wobec czego, im bardziej Polak będzie sobą, tym bardziej będzie Polakiem. Jeśli Polska nie pozwala mu na swobodne myślenie i czucie, to znaczy, że Polska nie pozwala mu być w pełni sobą, czyli – w pełni Polakiem.
["Dziennik"]
Przekonanie
Wie pan, ja właściwie nie wierzę w Boga. Moja matka była wierząca, ja nie. Ale ja chcę żeby Bóg istniał. Chcę – to ważniejsze, niż gdybym tylko był o jego istnieniu przekonany.
["Pornografia"]
Witold Gombrowicz i Konstanty Jeleński, Vence, fot. Bohdan Paczowski
Rozumowanie
Ja trzeźwo myślę. Posłuchaj mego rozumowania. Proszę cię, posłuchaj mego rozumowania. Ja już straciłem niewinność. Mnie odebrano dziewictwo. Dużo, dużo ostatnio przemyślałem. I całą noc nie spałem! Świętość, majestat, władza, prawo, moralność, miłość, śmieszność, głupota, mądrość, wszystko to wytwarza się z ludzi, jak alkohol z kartofli. Jak alkohol, rozumiesz? Ja opanowałem sytuację i zmuszę tych bydlaków, żeby wytworzyli wszystko, co mnie się zachce; a gdy już dostatecznie napompują mnie potęgą i majestatem, dam sobie ślub. A jeśliby to było śmieszne, to ja śmieszność też wezmę za mordę. Jeżeliby to było głupie, to ja głupotę też wezmę za mordę. A mądrość też wezmę za mordę! A jeśliby Bóg, stary, przedawniony Bóg coś miał przeciwko temu, to też wezmę za mordę!…
["Ślub"]
Sienkiewicz
Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. Mówimy: to dosyć kiepskie, i czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha – i nie możemy się oderwać. Wykrzykujemy: nieznośna opera! i czytamy w dalszym ciągu, urzeczeni.
Potężny geniusz! – i nigdy chyba nie było tak pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego. To Homer drugiej kategorii, to Dumas Ojciec pierwszej klasy. Trudno też w dziejach literatury o przykład podobnego oczarowania narodu, bardziej magicznego wpływu na wyobraźnię mas. Sienkiewicz, ten magik, ten uwodziciel, wsadził nam w głowy Kmicica wraz z Wołodyjowskim oraz panem Hetmanem Wielkim i zakorkował je. Odtąd nic innego Polakowi nie mogło naprawdę się podobać, nic antysienkiewiczowskiego, nic asienkiewiczowskiego. To zaszpuntowanie naszej wyobraźni sprawiło, że wiek nasz przeżywaliśmy jak na innej planecie i niewiele z myśli współczesnej przenikało w nas. Przesadzam? Gdyby historia literatury przyjęła jako kryterium wpływ sztuki na ludzi, Sienkiewicz (ten demon, ta katastrofa naszego rozumu, ten szkodnik) powinien by zajmować w niej pięć razy więcej miejsca niż Mickiewicz. Któż czytał Mickiewicza z własnej i nieprzymuszonej woli, któż znał Słowackiego? Krasiński, Przybyszewski, Wyspiański... byłoż to coś więcej niż literatura narzucana, literatura wmuszana? Lecz Sienkiewicz to wino, którym rzeczywiście upajaliśmy się i tu serca nasze biły... i z kimkolwiek się rozmawiało, z lekarzem, z robotnikiem, z profesorem, z ziemianinem, z urzędnikiem, zawsze natrafiało się na Sienkiewicza, na Sienkiewicza jako na ostateczny, najbardziej intymny sekret polskiego smaku, polski "sen o urodzie".
["Dziennik"]
Ślepota
Mądrzej ci powiem, jakiej to religii
Jestem wraz z tobą kapłanem. Między nami
Bóg nasz się rodzi i z nas
I kościół nasz nie z nieba, ale z ziemi
Religia nasza nie z góry, lecz z dołu
My sami Boga stwarzamy i stąd się poczyna
Msza ludzko ludzka, oddolna, poufna
Ciemna i ślepa, przyziemna i dzika
Której ja jestem kapłanem!
["Ślub"]
Maria Paczowska, Witold Gombrowicz i Bohdan Paczowski, Vence, fot. z archiwum Bohdana Paczowskiego
Talent
Krytyk nie powinien szperać, szukać, niech siedzi z założonymi rękami, czekając, aż książka go znajdzie. Talentów nie należy szukać przez mikroskop, talent sam powinien dać znać o sobie biciem we wszystkie dzwony.
["Dziennik"]
Tandeta
Wczoraj. Jakież irytujące! Przez dwie godziny musiałem znosić przemądrzałość obu tych gatunków półinteligenta z dyplomem. Niewiarygodna głupota. Mecenas z tym swoim fasonem prawnika, ze światopoglądem, stylem, formą zalatującymi owym nieszczęsnym uniwersytetem, jak garnitur zalatuje naftaliną... Inżynierzyna głosił wyższość nauki ścisłej, bo to, panie, takie tam filozoficzne czy artystyczne romanse nie dla zdyscyplinowanego umysłu i "czy panowie słyszeli o kwantach?" Poziom straszny. [...]
Jak zaradzić temu, żeby wyższe uczelnie nie fabrykowały takiej tandety, nie psuły tak okropnie powietrza w świecie cywilizowanym? Coraz gęściej wokół mnie od młodych kretynów tej uniwersyteckiej fabrykacji, chemicznie wypranych z naturalnej inteligencji. W Ameryce Południowej też zaczyna być duszno od studenterii, która wie tylko to co się jej wsadza w głowę i, wyfaszerowana wiadomościami, zatraciła poczucie takich imponderabiliów, jak charakter, rozum, poezja, wdzięk. Ordynarna brzydota tych pracowników intelektualnych, specjalistów od medycyny, prawa, techniki itd., nawet tu, w Argentynie, zaczyna dawać się we znaki. Niewrażliwi na sztukę, nieznający życia, formowani przez abstrakcje, są zarozumiali i ociężali. Lubię doprowadzać do furii tych nieestetycznych głuptaków, albo też topić w chaosie zmyślonych naprędce nazwisk i teorii – oby mnie kiedyś nie pobili! Bawi, że te gminne natury skazane są wyłącznie na naukę – reszta, wszystko poza tym, całe życie duchowe plemienia ludzkiego, to dla nich nabieranie gości – wskutek czego bez przerwy umierają ze strachu żeby nie dać się nabrać.
Z rozkoszą podjudzam tedy ich chłopską nieufność do "literata", tego nabieracza par excellence, i podpuszczam od czasu do czasu minę, czy słówko, zgoła wątpliwe a nawet wręcz pajacowate. Ich prostacki szacunek dla powagi jest tak wielki, iż zupełnie od tego baranieją. Albo zajeżdżam ich arystokracją i genealogią, chwyt niezawodny, gdy chodzi o doprowadzenie bałwanów do zupełnego zbałwanienia.
["Dziennik"]
Uzależnienie
Człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego, chociażby ta dusza była kretyniczna.
["Ferdydurke"]
Witold Gombrowicz, Vence, fot. Bohdan Paczowski
Wieszcz
A zatem dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego płaczemy z poetą czytając ten cudny, harfowy poemat "W Szwajcarii"? Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, śpiżowych strof "Króla Ducha", wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów "Balladyny", a kiedy znowu skargi Lilli Wenedy zadźwięczą, serce rozdziera się nam na kawały? I gotowiśmy lecieć, pędzić na ratunek nieszczęsnemu królowi? Hm… dlaczego? Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był! […] – Wielkim poetą! Zapamiętajcie to sobie, bo ważne! Dlaczego kochamy? Bo był wielkim poetą. Wielkim poetą był! Nieroby, nieuki, mówię wam przecież spokojnie, wbijcie to sobie dobrze w głowy – a więc jeszcze raz powtórzę, proszę panów: wielki poeta, Juliusz Słowacki, wielki poeta, kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on wielkim poetą. Proszę zapisać sobie temat wypracowania domowego: "Dlaczego w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza?" […] Wieszczem był! Wieszczył! Panowie, zaklinam panów, a zatem jeszcze raz powtórzmy – zachwycamy się, gdyż był wielkim poetą, a czcimy, gdyż wieszczem był! Nieodzowne słowo.
["Ferdydurke"]
Wybory
Niewiele mam do powiedzenia na temat zwycięstwa Artura Frondizi, który został prezydentem Argentyny, natomiast pragnę zapisać, że nie przestaje zdumiewać mnie akt wyborów. Ten dzień, w którym głos analfabety tyle znaczy, co głos profesora, głos głupca co głos mędrca, głos posługacza co głos potentata, głos rzezimieszka co głos cnotliwego, jest dla mnie najbardziej pomylonym z dni. Nie rozumiem jak ten akt fantastyczny może wyznaczać na kilka następnych lat coś tak ważnego w praktyce, jak rządy krajem. Na jakiejże bajce opiera się władza! Jakim sposobem ta pięcioprzymiotnikowa fantastyczność może stanowić podstawę bytowania społecznego?
["Dziennik"]
Wzajemność
Kochamy się, bo ona tak samo mi się nie podoba jak ja jej, i nie ma nierówności.
["Iwona, księżniczka Burgunda"]
Zamordyzm
Władzę osiągnąłem
I mniejsza z tym, w jaki sposób. Sytuację
Opanowałem… i tak będzie
Jak ja rozkażę… Rozkazuję zatem
Niech wszyscy tu się zgromadzą w tej sali, gdyż król sobie
udzieli ślubu. Wziąć za mordy i staszczyć!
["Ślub"]
Witold Gombrowicz, fot. SIPA PRESS / East News
Żuki
Żuki jakieś – nie wiem, jak je nazwać – pracowicie snuły się po tej pustyni w celach niewiadomych. I jeden z nich, nie dalej niż na odległość mojej ręki, leżał do góry nogami. Wiatr go przewrócił. Słońce piekło mu brzuch, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne zważywszy, że ten brzuch zwykł zawsze pozostawać w cieniu – leżał przebierając łapkami i wiadomo było, że nic innego mu nie pozostaje jak tylko to monotonne i rozpaczliwe przebieranie łapkami – i już omdlewał, po wielu może godzinach, już konał.
Ja, olbrzym, niedostępny mu swoim ogromem, który to ogrom czynił mnie dla niego nieobecnym – przyglądałem się temu machaniu... i, wyciągnąwszy rękę wydobyłem go z kaźni. Ruszył naprzód, przywrócony w jednej sekundzie życiu.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. I wymachiwał łapkami. Nie chciało mi się ruszać... Ale – dlaczego tamtego uratowałeś, a tego nie?... Dlaczego tamten... gdy ten?... Uszczęśliwiłeś jednego, drugi ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem rękę – uratowałem.
Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem nieco dalej identycznego żuka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami. A słońce paliło mu brzuch.
Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę Pogotowia dla konających żuków? Ale zanadto już zadomowiłem się w tych żukach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym... i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby zbyt straszne wobec tego trzeciego żuka – zahamować akurat na progu jego klęski... zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia... Ba! Gdybyż pomiędzy nim a tymi, których wybawiłem, była jakaś granica, coś co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania – ale właśnie nie było nic, tylko dalszych 10 cm piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, "trochę dalej" wprawdzie, ale tylko "trochę". A przebierał łapkami tak samo! Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem "trochę" dalej jeszcze cztery żuki, wymachujące i palone słońcem – nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie. Poszły.
Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików wymachujących: żuki. Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem. I już tak sparzyłem się z ich męką tak bardzo w nią wsiąkłem, że widząc opodal nowe żuki na równinach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się, jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą! Ale, wiedziałem, to nie może trwać wiecznie – wszak nie tylko ta plaża, ale całe wybrzeże, jak okiem sięgnąć, było nimi usiane, więc musi nadejść moment, w którym powiem "dość" i musi nastąpić ten pierwszy żuk nie uratowany. Który? Który? Który? Co chwila mówiłem sobie "ten"– i ratowałem go nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność – bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie "no, dość tego", rozejrzałem się, pomyślałem "gorąco" i "trzeba wracać", zabrałem się i poszedłem. A żuk, ten żuk, na którym przerwałem, pozostał wymachując łapkami (co właściwie było mi już obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy – ale wiedziałem, że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności i niosłem ją w sobie, jak rzecz obcą).
["Dziennik" (uzupełnienie)]
Wojciech Ligęza, "Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta"
"Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta" Wojciecha Ligęzy skupia uwagę czytelnika na mniej znanych, choć charakterystycznych aspektach twórczości obojga poetów. Książkę czyta się świetnie. Autor pracy należy bowiem do niewielkiego grona ludzi humanistyki, którzy, nie rezygnując z warsztatu naukowego, piszą jasno, zrozumiale, a przede wszystkim ciekawie.
Wojciech Ligęza rozpoczyna od przybliżenia podobieństw w postawach Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta, co nietrudno odnaleźć w ich utworach. Uwagę czytelnika kieruje na mocno przez nich akcentowany przekaz moralny – acz bez moralizatorstwa. Wskazuje także na ich refleksje historiozoficzne, obejmujące rozumienie zbrodniczych dziejów.
Podkreśla również pokorę i roztropność obojga poetów w przeżywania niszczącego czasu i ich odwagę w stawianiu czoła wyzwaniom losu. Autor pracy eksponuje także "naznaczone indywidualną wrażliwością obcowanie ze sztuką", nie pomijając uważności twórców wobec codziennych sytuacji i przedmiotów powszechnego użytku. Pod piórami poetów ujawniają one z nagła swą niezwykłą moc.
Szymborska i Herbert posługują się dykcją powściągliwą, uprawiają poetykę dyskrecji, respektują umiar i rygor wypowiedzi. Medytacyjność i powagę równoważą pogłębionym myślowo humorem, dla smutku i melancholii znajdują kontrapunkt w postaci ekstatycznego zachwytu, otwarcia na rzadkie chwile epifanii. Etyczne powinności słowa artystycznego górują nad popisem. Konceptyzm jest tutaj czymś naturalnym, niewymuszonym, a wirtuozeria to jakość integralna. Mylący jednak i upraszczający byłby sąd, że odczytywani poeci przemawiają jednym głosem. Przeciwnie, w nowoczesnej poezji zajmują pozycje odrębne. Można mówić, co podkreślam w swej lekturze, o dialogu myśli przewodnich, podobnych zainteresowaniach intelektualnych, zbieżnych przemyśleniach na temat najważniejszych spraw natury metafizycznej i egzystencjalnej. Ale analogie zawsze wymagają wycieniowania.
Zgodnie z tym założeniem Ligęza przedstawia – w osobnych blokach tematycznych – istotę problematyki podejmowanej w utworach Szymborskiej i Herberta. Wymowny pod tym względem jest już spis treści, nieprzypadkowo, jak sądzę, zamieszczony na początku książki. Znakomicie orientuje on czytelnika w zakresie omawianych zagadnień.
Dla przykładu wybór tytułów z rozdziałów dotyczących Szymborskiej: "W pułapce bytu", "Obcość i bliskość", "Żart – rekomendacją powagi". I Herberta: "Historia muzyki według Pana Cogito", "Inicjacje dzieciństwa i zbrodniczy duch dziejów", "Zawieszone podróże w zaświaty". Oba tropy badawcze zmierzają do finału, w którym Wojciech Ligęza zajął się wspólnym obszarem zainteresowań bohaterów jego książki – w rozdziałach: "Dwie Isadory", "Sen kamienia, tautologie natury".
W poezji Wisławy Szymborskiej łatwo uchwytny jest zamiar skompromitowania przekonań o tym, że zajmujemy najważniejsze miejsce wśród bytów żyjących. Poetka pragnie od nieudanej "historii ludzi" powrócić do historii naturalnej, raz jeszcze przemyśleć jej znaczenie, przyjrzeć się miejscu człowieka w kosmosie wszystkich rzeczy. Przyjąć lekcję ładu i lekcję pokory, dać się uwodzić różnorodności istniejących form natury, zagadkowy nadmiar istnienia przymierzyć do nicości, wreszcie zaufać swemu zdumieniu.
W jej wierszach "ciągłość i różnorodność, tożsamość i odrębność, zadomowienie i wygnanie wyznaczają pełną dramatyzmu relację człowiek–natura". Autor nie ma złudzeń – nie liczy na "spektakularny skutek" wymowy tej poezji, niemniej jednak podziwia zaangażowanie poetki w próby obrony człowieka na ziemi, zagrożonego przez jego własne szaleństwo.
W twórczości Zbigniewa Herberta autor "Bez rutyny" sporo uwagi poświęca jego poglądom estetycznym. Co znamienne, nie jego zamiłowaniom plastycznym – które dokładnie przeanalizowali wcześniej inni badacze – lecz muzycznym. Z imponującą znajomością przedmiotu, czyni paralele między melodycznymi przebiegami opisywanych dzieł muzycznych a ich odzwierciedleniem w zapisie wierszy czy prozy poetyckiej – w charakterystyce ich rytmów czy frazowań.
Zbigniew Herbert, zastanawiając się nad czasem obecnym, ma na myśli nie wyłącznie odpływy wartości: zniszczenie istniejącego ładu życia, obsuwanie się świata w bylejakość. Wskazać jednak należy kontrapunkty. Istnienie skierowane jest ku śmierci, polegające na najzwyklejszym traceniu sił i złudzeń, oznacza zarazem odkrycie jego umykającej istoty – uwolnienie od męczącego nadmiaru doznań, koniec nieszczerej gry z sobą oraz z innymi, wywikłanie się z sieci symboli i schematów myślenia. Tak bohater Herberta jedna się ze światem.
W nurcie współczesnych badań teoretyczno- i historyczno-literackich książka Wojciecha Ligęzy "Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta" jest pozycją niewątpliwie znaczącą, śmiało wkraczającą na wiele nieznanych dotąd pól odniesień i skojarzeń. Napisana po mistrzowsku, przystępną polszczyzną, jest wzorcową pracą o niedoścignionych wirtuozach poetyckiego słowa.
Wojciech Ligęza – urodził się 24 lipca 1951 roku w Nowym Sączu. Jest profesorem w Katedrze Historii Literatury Polskiej XX wieku (Wydział Polonistyki UJ), krytykiem literackim, eseistą, wiceprezesem krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor książek: "Jerozolima i Babilon. Miasta poetów emigracyjnych" (Kraków 1998); "Jaśniejsze strony katastrofy. Szkice o twórczości poetów emigracyjnych" (Kraków 2001); "O poezji Wisławy Szymborskiej. Świat w stanie korekty" (Kraków 2002). Współautor i redaktor tomów zbiorowych, m.in.: "Pamięć głosów. Studia nad twórczością Aleksandra Wata" (1992); "Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny. Topika polskiej współczesnej poezji emigracyjnej" (1995); "Powroty w zapomnienie. Dekada literatury emigracyjnej 1989–1999" (2001); "Poszukiwanie realności. Literatura–Dokument–Kresy. Prace ofiarowane Tadeuszowi Bujnickiemu" (Kraków 2003); "Portret z początku wieku. Twórczość Zbigniewa Herberta – kontynuacje i rewizje" (2005). Jego zainteresowania badawcze obejmują problematykę języków artystycznych oraz kontekstów kulturowych nowoczesnej poezji, literatury polskiej XX wieku na obczyźnie, relacji pomiędzy literaturą a innymi sztukami.
Wojciech Ligęza "Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta"
wydawnictwo: Instytut Myśli Józefa Tischnera, Kraków 2016
seria wydawnicza: Biblioteka Pana Cogito
okładka: miękka ze skrzydełkami
wymiary: 155 x 240 mm
liczba stron: 336
ISBN: 978-83-60911-15-0
Maciej Płaza, "Skoruń", fragment okładki, fot. materiały prasowe
Nurt wiejski prosperuje całkiem dobrze. Na literackiej mapie coraz wyraźniej zaznaczają się autorzy piszący o prowincji. Na ogół są to prozaicy o wiejskim lub małomiasteczkowym rodowodzie.
Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że problemy społeczne polskiej wsi mają bogatą tradycję piśmienniczą. Szczególnie widoczne były w erze pozytywizmu, za sprawą nowel Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa, Marii Konopnickiej, oraz powieści – z "Nad Niemnem"Elizy Orzeszkowej na czele. Proza ta była żyznym podglebiem pod cztery tomy "Chłopów"Władysława Reymonta, uhonorowane literackim Noblem.
W międzywojniu ujawnił się kolejny talent – Jalu Kurek ("Grypa szaleje w Naprawie"). W 1938 roku Stanisław Piętak otrzymał Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury za na poły autobiograficzną powieść ("Młodość Jasia Kunefała"). Zdystansował kontrkandydata do nagrody – Witolda Gombrowicza z jego "Ferdydurke" (do takiej prozy dostojni akademicy jeszcze wtedy nie dorośli).
Po wojnie w masowych nakładach ukazywały się kolejne wydania socrealistycznych produkcyjniaków, agitujących na rzecz zakładania spółdzielni produkcyjnych czy PGR-ów. Z wolnej a nieprzymuszonej woli nikt tych gniotów dziś nie czyta. Z księgarskich lad i półek zniknęły również książki Józefa Mortona czy Juliana Kawalca, autorów solidnie uwikłanych w zależności od państwowego mecenasa i raczej mało kto dziś po nich płacze.
Plebejskie co się zowie, a łotrzykowskie z ducha są za to "Opowiadania zwykłe"Wiesława Dymnego, przenoszone na ekran przez Henryka Klubę ("Chudy i inni", "Słońce wschodzi raz na dzień"). Podobny prześmiewczo-siermiężny ton przenika "Konopielkę" czy "Awans" Edwarda Redlińskiego (takoż sfilmowane).
Godnym uwagi pisarzem, który do realizmu prozy wiejskiej wniósł akcenty poetyckiej ballady, był Tadeusz Nowak. Jego powieść "A jak królem, a jak katem będziesz", przepojona elementami bliskimi mitycznej nadrealności, okazała się przełomowa w ukazywaniu polskiej wsi.
Prowincja zawsze była wyrazista i buńczuczna. Chłop prowadził nieustanną wojnę z panem, plebanem i wszelką władzą. To temat na miarę nowej wersji "Zniewolonego umysłu".
Wioletta Grzegorzewska
Wioletta Grzegorzewska podczas gali rozdania Nagród Nike 2014, fot. Bartosz Krupa / East News
"Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej są zbiorem opowiadań o dzieciństwie i młodości, spędzonych w małej wsi Hektary położonej w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. W Culture.pl pisałao książce Aleksandra Lipczak:
Są tu echa wielkiej historii, Nobel dla Wałęsy, wizyta papieża. Ale to tylko szum w tle, wydarzenia, które przechodzą bokiem, jak wizyta Jana Pawła II, który zamiast przejechać przez udekorowane i wyczekujące Hektary, wybiera podróż helikopterem. To samo tyczy się wsi. Czytelnik nie znajdzie w książce obrazu "polskiej prowincji", "Guguły" – jeśli pominąć obyczajowe szczegóły – mogłyby się w zasadzie dziać wszędzie i nigdzie, w dowolnym zakątku świata. Choć to bardzo osobista i pobrzmiewająca autobiograficznie opowieść i owszem, jest w niej konkretna Polska lat 80. i konkretny wycinek przestrzeni – Wioletta Grzegorzewska przenosi ją na poziom mitu. Bardziej niż społeczne realia interesuje ją podstawowa materia istnienia: dom, figury rodziców i dziadków, dojrzewanie, ciało, śmierć. Krawcowa kopulująca z manekinem to obraz rodem z Schulza, nie "Konopielki". Wieś Grzegorzewskiej nie jest zresztą szczególnie zaskakująca, wpisuje się raczej w utarty schemat: obrzędowa religijność, trwanie, czarny humor, wybujałość.
Jej powieść "Guguły" w 2015 roku otrzymała nominację do Literackiej Nagrody Nike i do Nagrody Literackiej Gdynia. Znalazła się również na długiej liście nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera 2017(Man Booker International Prize). To najważniejszy w świecie anglojęzycznym laur dla książki tłumaczonej z innego języka. Grzegorzewską, znaną w Anglii jako Wioletta Greg, doceniono za powieść "Swallowing Mercury", czyli "Guguły".
Jej "Stancje" z 2017 roku są luźną kontynuacją wątków i postaci z poprzedniej powieści.
Aleksander Kaczorowski
Aleksander Kaczorowski, fot. Piotr Jasiczek/Forum
W trzech krótkich formach prozatorskich "Ballady o kapciach" Aleksander Kaczorowski intrygująco przedstawia swój wiejsko-małomiasteczkowy rodowód. Własne wspomnienia wzmacnia warsztatem reporterskim, połączonym z pasją badacza dziejów. Wnikliwe obserwacje lokalnego patrioty zainspirowały go, skromnego kronikarza rodzinnego skrawka ziemi, do odważnych historiozoficznych uogólnień.
Trudno jednoznacznie rozsądzić, czy protoplaści autora "Ballady o kapciach" stali się zdeklasowaną szlachtą na skutek carskich popowstaniowych represji. Czy też, przeciwnie, zniesienie pańszczyzny, likwidujące wyzysk podległych im włościan, wykazało nierentowność prowadzenia obszarniczych posiadłości. A może przodkowie Aleksandra Kaczorowskiego to właśnie wzbogaceni chłopi, którzy do nazwiska Kaczor dodali "szlachetną" końcówkę ...owski? – sugeruje autor. Wydaje się to zrozumiałe przy jego niechętnym, wręcz wrogim stosunku do szlacheckiego status quo, znaczonego stuleciami wyzysku.
Moja prababka urodziła się w 1860 roku, co oznacza ni mniej, ni więcej, że przyszła na ten świat jako niewolnica […] Nie mówi się wiele o tym, że większość Polaków to potomkowie ludzi zniewolonych, ofiar tak zwanej wtórnej pańszczyzny z szesnastego wieku. To wtedy Polska stała się największym producentem i eksporterem zbóż na rynki Europy Zachodniej. Gigantyczne uprawy wymagały pracy niewolniczej: późniejsze plantacje bawełny na amerykańskim Południu były niczym innym, jak odpowiednikiem naszego systemu folwarcznego. Rzeczpospolita szlachecka zniewoliła chłopów, zrobiła z nich bydło – i to jest najważniejsza przyczyna, dla której zaledwie dwa wieki później przestała istnieć, podbita przez Rosję (podobnie jak amerykańskie Południe nie oparło się Północy). […] Pasożytnicza, próżniacza klasa szlachecka nie potrzebowała silnego państwa ani tym bardziej chłopów-obywateli. Tylko w takim bardaku, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów, ta fatalna krzyżówka polsko-litewska, szlachta mogła bezkarnie zmienić cały kraj, w tym Mazowsze, w swój wyłączny folwark. Skutków tego drenażu nie udało się przezwyciężyć do dzisiaj.
Nie szczędząc słów potępienia w ocenie dziejów szlacheckiej złotej wolności autor "Ballady..." przypomina równie nieustępliwego w tej mierze Czesława Miłosza.
Aleksander Kaczorowski w 2015 roku otrzymał tytuł Ambasadora Nowej Europy oraz był nominowany do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej. W 2016 roku został laureatem nagrody Vaclava Buriana za wkład w dziedzinie kultury do dialogu środkowoeuropejskiego.
Ignacy Karpowicz
Ignacy Karpowicz, fot. Adam Tuchliński / Newsweek / Forum
"Sońka"Ignacego Karpowicza rozpoczyna się jak baśń, na polsko-białoruskim pograniczu (co nadaje jej zresztą wymiar osobisty – tam właśnie autor spędził dzieciństwo). Opowiada o spotkaniu tytułowej bohaterki, w której życiu "wszystko skończyło się wraz z wojną", i wziętego dramatopisarza, który we wsi Sońki znajduje się przypadkiem. To jemu Sońka może opowiedzieć historię swojego życia, przede wszystkim historię wielkiej, nieszczęśliwej miłości. Niepiśmienna chłopka, w młodości miała romans z żołnierzem SS. Powieść tę określano pozornie staroświeckimi, niemodnymi dziś przymiotnikami, jako piękną i wzruszającą.
O "Sońce" pisała w Culture.pl Aleksandra Lipczak:
Wojna, miłość, historia – terytoria, po których trudno się poruszać nie wpadając na minę banału albo patosu. Karpowicz kroczy po nich ostrożnie, "brudząc" historię – Sońki i Joachima, jej spotkania z Igorem – przypisami, wybieganiem w warszawską teraźniejszość czy przyszłość, nadświadomością tekstu. Balansuje między kpiną i patosem. Jest – jak zwykle w swoich powieściach – ironistą i nie oszczędza sobie kąśliwości wobec płytkiego i pogubionego "warszawiaka"– choć w tym przypadku kąsa i kpi w pewnym sensie z samego siebie, bo postać Igora/Ignacego nosi wiele autobiograficznych znamion. Czasem tekstowe powikłanie wydaje się sztuką dla sztuki, niepotrzebnym nadmiarem, momentami zdarza się też Karpowiczowi nieco nieznośnie moralizować oceniając teraźniejszość. Jednak, paradoksalnie, może gdyby nie było tego zamieszania na powierzchni i mylenia tropów, nie poruszałoby tak bardzo proste i skromne jądro opowieści. Może tylko tak może do nas dotrzeć prosta historia o sprawach fundamentalnych – przez "zabrudzenie", grę lustrzanych odbić, niepewność.
Maciej Płaza, 2016, fot. Agata Dyka / Reporter / East News
Maciej Płaza stworzył w "Skoruniu"quasi autobiograficzną opowieść o życiu w podsandomierskiej wsi w trudnych latach 80. XX wieku, z odniesieniami do czasów ostatniej wojny. Potoczysty język ludowych bohaterów z zagubionej prowincji – zrazu jędrny, po samczemu dosadny, a niekiedy wręcz prostacki – rozkwita z nagła metaforami, uwodzi wybornym stylem, mami motywami magicznej baśniowości. Prostota tej prozy jest tak zniewalająca, że aż podejrzana; a podejrzana, bo wyrafinowana. Pomimo przesycenia powieści wyrażeniami zaczerpniętymi z gwary ludowej, regionalizmami ("śmy poszli" etc.) czy swojskimi brzmieniami z osobniczym połykaniem głosek ("aeśchopakuwyrós"), z narracji "Skorunia" przebija gruntowne wykształcenie autora (doktora nauk humanistycznych, literaturoznawcy i tłumacza).
Książka zawiera opowiadania o chronologii układającej się w historię dorastania głównego bohatera. Chłopaka, który dla domowników i otoczenia jest skoruniem, jak w jego stronach określa się małolatów uznanych za leni, nicponi, łobuziaków. Jest w tej prozie bezmiar czułego zachwytu nad niedoskonałością świata, który bezpowrotnie przeminął. Świata bezgrzesznego(?) dzieciństwa, gdy w człowieku dopiero zaczynają buzować hormony. Świata pierwszych wtajemniczeń w istotę kruchych dni, znaczonych odchodzeniem ludzi i spraw, których nie udało się zatrzymać inaczej, niż w niedyskretnej pamięci.
Swoim "Skoruniem" Maciej Płaza udowodnił, że wieś jako temat literacki nadal budzi pozytywne czytelnicze emocje. Trzeba tylko mieć dociekliwość lenia, bystrość nicponia i oko łobuza.
Kolejna powieść Macieja Płazy to "Robinson w Bolechowie" (data premiery: 22 listopada 2017 roku). Podobnie jak w poprzedniej, akcja rozgrywa się na prowincji. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej bolechowski hrabia, właściciel pałacu i kolekcji dzieł sztuki, ukrywa bezcenne skarby, żeby nie padły łupem okupanta. Kiedy hrabia zginie z rąk hitlerowca, strażnikiem kolekcji zostaje pałacowy ogrodnik.
Wojciech Szlęzak
Wojciech Szlęzak, fot. materiały promocyjne autora
Dawno nie mieliśmy równie interesującej książki. "Cień jabłoni" Wojciecha Szlęzaka to angażująca emocjonalnie i intelektualnie powieść. Wciągające narracyjne wątki, ukazane na tle rozważań o niepokojących problemach współczesności, sprawiają, że wraca się do niej pamięcią.
Proza "Cienia jabłoni" zadziwia pisarską dojrzałością. Światły, należycie wykształcony bohater, który nie zapomniał niedogodności, ale i uroków dzieciństwa spędzonego na wsi, kpi w żywe oczy z niektórych przejawów postępu, jawnie ocierających się o absurd. Tymczasem tam, gdzie rytm życia podporządkowany jest porom roku i prawom natury, nic nazbyt gwałtownie się nie zmienia. W rodzinnym obejściu i jego przyległościach nadal można w spokoju ducha uprawiać przydomowy ogródek, pielęgnować sad czy doglądać pszczół w pasiece.
Kontrast między życiem na prowincji i w wielkich miejskich aglomeracjach jest wyrazisty i namacalny, choć pod piórem Wojciecha Szlęzaka zmierza zarazem do uogólniającej metafory. Pisarz przedstawia dwie filozofie życiowych wyborów: drogę ze świadomością własnej, choćby najskromniejszej roli w świecie, bądź też drugą – szybkiej kariery, acz bez większych szans na rozwój własnej podmiotowości, tam gdzie odbiegałaby od oczekiwań przełożonych. Przy okazji autor zastanawia się, ku czemu zmierzają nowe technologie, mające w teorii ułatwić pracę i oszczędzić czas, choć w codziennej praktyce czyniące życie znacznie bardziej skomplikowanym i do cna zabieganym.
Wojciech Szlęzak podobnie jak Myśliwski docenia prowincję z jej statusem małej ojczyzny, jako mikroskopijnej kopii świata. I jak Pilot dostrzega zalety matecznika, gdzie można jeszcze odnaleźć resztki zagubionych w mieście wartości. Jednocześnie swoim "Cieniem jabłoni" wnosi do odradzającej się literatury wiejskiej ducha przekory, widocznego szczególnie w zakończeniu powieści, którego zdradzić zwyczajnie nie uchodzi.
Anna Cieplak
Anna Cieplak, fot. G. Studnicki/materiały promocyjne
W swojej pierwszej powieści "Ma być czysto" Anna Cieplak przenikliwie opisywała świat gimnazjalistów. Zdaniem wydawcy (Krytyka Polityczna):
Mieć piętnaście lat to jak cierpieć na nieuleczalne zaburzenia urojeniowe. Każdą uwagę na swój temat analizuje się po sto razy, kompleks wyrasta na kompleksie, a wszystko, co fajne, jest zabronione. Oliwia boi się, że zaszła w ciążę z Chomikiem o grzywce Biebera. Czy z powodu pechowego wypadu do sklepu, gdy jej kolegów przyłapano na kradzieży batonów, wyląduje w ośrodku? Julii to raczej nie grozi, jest z lepszego osiedla. Nie jest jednak pewna, czy w sercu Usziego wygra z żołnierzami wyklętymi, ani nawet, czy by tego chciała. Magda, macocha Julii, próbuje pomóc Oliwce, ale trudno wsadzić kij w szprychy bezlitosnej biurokratycznej machiny, tym bardziej, gdy samej się żyje bez papierów i na umowie śmieciowej.
Piotr Bratkowski w newsweek.pl [nr 49/2016] ocenia:
Ani wielkie miasto, ani zapyziałe miasteczko. Dąbrowa Górnicza – uważny czytelnik dojdzie, że to tam rozgrywa się akcja powieści "Ma być czysto"– jest na tyle duża, by istniały w niej dzielnice dobre i złe. Jednak nie aż tak duża, by mieszkańcy tych dzielnic żyli całkiem osobno, jak to bywa w metropoliach. Zwłaszcza jeśli mają po 15 lat i nawet jeśli wywodzą się z różnych kast, chodzą do tych samych szkół i na te same koncerty. Oraz lajkują się i tagują (albo, co gorsza, nagle przestają) na portalach społecznościowych. Tak jak Julia i Oliwka, dwie główne bohaterki powieści 28-letniej debiutantki.
Anna Cieplak w 2017 roku została laureatką Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Otrzymała też nominację do Nagrody Literackiej Gdynia i do Nagrody Stypendium im. Stanisława Barańczaka. Jej powieść "Ma być czysto" została ogłoszona książką roku w plebiscycie "Radiowego Domu Kultury" Trójki.
Kolejną jej powieścią (data premiery: 13 września 2017 roku) są "Lata powyżej zera". "O pierwszym pokoleniu, które nie pamięta PRL-u, i ostatnim urodzonym bez smartfona w ręku". O "dziwnej krainie zwanej Polską, na pograniczu Zagłębia i Śląska" w czasach Gadu-Gadu i Paktofoniki.
Prowincja
Z racji położenia geograficznego i geopolitycznego, zaszłości historycznych, trudno przyswajalnego języka oraz setek podobnych powodów, w oczach innych nacji – jako kraj i państwo – jesteśmy prowincją. Prowincją Europy, świata i okolic. Żadne osiągnięcia, pojedyncze czy zbiorowe, tego nie zmienią – i im szybciej to sobie uświadomimy, tym lepiej.
Wiedział o tym dobrze Witold Gombrowicz, i uzmysławiał to swoim rodakom wszędzie, dokąd rzucił go los. Wiedział, że on sam – i każdy z nas – swoją prowincję zawsze nosi w sobie. I że jedynie od nas samych zależy świadectwo, jakie sobie wystawiamy w świecie.
Prowincja jako miejsca na ziemi może być wspaniała, podziwiana, choć – kiedy trzeba – i krytykowana. Dobrze sobie z tym radząnasi południowi sąsiedzi, których literatura "od zawsze" umiała odzwierciedlić ich położenie na tym najlepszym ze światów. Ale i my, jak widać, podejmujemy w tym względzie stosowne próby – zrazu nieśmiałe, choć obiecujące.
Książka "Ma być czysto" Anny Cieplak uznana za najlepszy debiut w tegorocznej, trzeciej edycji Nagrody Conrada.
Opowieść o dwóch światach
Okładka książki "Ma być czytsto" Anny Cieplak
Powieść Anny Cieplak rozgrywa się w dwóch przestrzeniach, których zestawienie można uznać za kluczową metaforę skupiającą najważniejsze wątki. Chodzi o osiedle deweloperskie i blokowisko. Dwie gimnazjalistki, Julia i Oliwia, choć przyjaźnią się, są z tego samego miasta, gimnazjum, a nawet dzielnicy, pochodzą z różnych światów. Pierwsza ma kochającą i wspierającą rodzinę z klasy średniej z aspiracjami, druga ma w życiu nieporównywalnie trudniej, bo musi nie tylko zadbać sama o siebie, ale też o dom i bliskich. Cieplak nie pozostawia nam złudzeń, że to odrębne galaktyki. Najlepiej widać to na przykładzie ciągu na pozór mało znaczących problemów, które w przypadku Oliwii błyskawicznie eskalują i w drastyczny sposób wpływają na jej życie. Dziewczyna trafia do ośrodka dla trudnej młodzieży, co w świecie Juli nigdy nie mogłoby się wydarzyć. "Ma być czysto" to nie tylko przenikliwa panorama współczesnego polskiego społeczeństwa, lecz także jeden z pierwszych portretów dzisiejszej nastolatki, nakreślony bez moralizatorskich zapędów. Zamiast pouczania mamy dużą dawkę empatii, przejawiającą się w próbie zrozumienia problemów, które z perspektywy dorosłego mogą wydawać się błahe. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby Cieplak nie podeszła z należytą uwagą do kwestii stylu – autorka bez wątpienia obdarzona jest świetnym słuchem językowym i dzięki temu, chyba po raz pierwszy od wielu lat w polskiej literaturze, możemy czytać dialogi nastolatków bez obezwładniającego zażenowania.
Coroczny wybór pięciu najciekawszych debiutów pisarskich to również świetna okazja, aby przyjrzeć się temu, co w literaturze dzieje się tu i teraz. Debiutujący autorzy i debiutujące autorki, nieprzypisani jeszcze, jak uznani twórcy, do nurtu, tendencji albo konwencji gatunkowej, często w nowy sposób pokazują te aspekty rzeczywistości i doświadczenia, które nie wybrzmiały jeszcze w literaturze albo zostały zaledwie zasygnalizowane. Co i jak zatem mówią nam o świecie pozostałe nominacje, czyli "Ganbare! Warsztaty umierania" Katarzyny Boni, "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk, "Wśród przyjaciół" Macieja Sieńczyka oraz "Wakacje" Grzegorza Uzdańskiego?
Widok niemożliwego cierpienia
Okładka książki "Warsztaty umierania" Katarzyny Boni
Książka Katarzyny Boni to przejmujący zbiór reportaży o życiu po kataklizmie, który nawiedził japońską prowincję Fukushima w 2011 roku. Jak opowiedzieć o cierpieniu, którego skala wymyka się nawet najbardziej empatycznej wyobraźni? Krajobraz z "Ganbare!" (tytuł to japońskie zawołanie mające podnieść kogoś na duchu), to zgliszcza i ruiny – zarówno te fizyczne, jak i psychiczne i emocjonalne. Bohaterowie pojawiający się w kolejnych opowieściach żyją w świecie po apokalipsie. Na to, czego doświadczyli, nie mogli się przygotować. Nie mają też gotowych scenariuszy na nowe życie, dlatego każdy próbuje radzić sobie na własną rękę. Jak choćby nurkowie ochotnicy, którzy przez wiele miesięcy metr po metrze wyławiają z zalanego miasta wszelkie ślady po nagle utraconym życiu, albo ludzie, którzy dzwonią do swoich zmarłych z niepodłączonej do sieci budki telefonicznej. Tych historii jest znacznie więcej, a spiętrzenie dramatów sprawia, że trudno przyswoić wszystkie naraz. Boni każdą historię opowiada inaczej, ostrożnie szukając właściwej formy, która uniesie ładunek emocjonalny jednostkowego cierpienia i go nie zniekształci. Wydaje się to niewiarygodne, ale za każdym razem osiąga ten cel – co więcej, w tej bardzo skomplikowanej mozaice głosów nie słychać ani razu fałszywej nuty. Nie ma zbędnego patosu, egzaltacji ani stylistycznej ekwilibrystyki, jest za to umiar, oszczędność i powściągliwość. Właśnie dlatego efekt jest tak piorunujący.
To nie jest kraj dla młodych matek
Okładka książki "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk
Częściowo autobiograficzna powieść Natalii Fiedorczuk zabiera czytelników w, wydawałoby się, dobrze znany rejon rzeczywistości. "Jak pokochać centra handlowe" to połączenie dziennika, reportażu i powieści, będącej zapisem trudnego doświadczenia macierzyństwa. W kraju, gdzie w przestrzeni publicznej pełno frazesów o wyjątkowym znaczeniu rodziny, młoda matka często skazana jest na piekło pogardy i izolacji. Fiedorczuk, poprzez krótkie i sugestywne scenki z życia swojej bohaterki, pozwala nam choć na chwilę do niego zajrzeć. Ten wątek, choć stanowi nić przewodnią opowieści, nie jest jedyny. Autorce udało się także błyskotliwie sportretować współczesnych trzedziestoparolatków, mieszkających na obrzeżach dużych miast, pracujących na umowach śmieciowych i ledwo wiążących koniec z końcem. Tytułowe centra handlowe to nie połyskliwe świątynie służące celebracji konsumpcji i kapitalizmu, a bardziej symbole nieudanej transformacji – miejsca brzydkie i na wpół wymarłe, jednak w symboliczny sposób wyrażające kondycję naszej przestrzeni publicznej. Podobnie jest z internetem – narratorka Fiedorczuk spędza wiele godzin, przeglądając otchłanie parentingowych grup dyskusyjnych i blogów dedykowanych rozwojowi osobistemu, które stanowią zamknięte samowystarczalne obiegi nienawiści. "Jak pokochać centra handlowe" to nie tylko oryginalny zapis jednostkowego doświadczenia, lecz także ważny manifest społeczno-pokoleniowy. Żywiołowe reakcje czytelników i czytelniczek świadczą to tym, że również potrzebny. Fiedorczuk świetnie pokazała, że literatura to idealne medium dla budowania wspólnoty opartej na transmisji trudnych, traumatycznych przeżyć – w ten sposób osoby o podobnych doświadczeniach mogą poczuć się odrobinę mniej samotne w zatomizowanej rzeczywistości.
Pracowity urlop
Okładka książki "Wakacj" Grzegorza Uzdańskiego
"Wakacje" Grzegorza Uzdańskiego to próba zderzenia ze sobą dwóch światów przeżywanych i językowych – matki i jej dorosłej córki. Powieść zbudowana jest z dwóch równoległych monologów, przypominających eksperymentalne zapisy strumienia świadomości, które czasem nakładają się na siebie. Marta i Justyna postanawiają wyjechać na wspólny urlop, nie chodzi jednak jedynie o niewinny wypoczynek i oderwanie się od codziennego życia w Warszawie. Kobiety jadą do niewielkiej miejscowości na Kujawach, skąd wywodziła się matka Marty, czyli babcia Justyny, Polka o niemieckich korzeniach. Wyprawa w poszukiwaniu korzeni i rodzinnych historii okazuje się pretekstem dla pokazania skomplikowanej i niełatwej relacji dwóch kobiet. Obie wkładają dużo wysiłku w utrzymanie więzi – są gotowe na kompromisy, mają też dla siebie dużo czułości i zrozumienia, nie zmienia to jednak faktu, że często między nimi iskrzy. Plany dotarcia do tajemniczej rodzinnej przeszłości szybko upadają, bo polska prowincja nie przechowuje pamięci o niejednoznacznych, skomplikowanych tożsamościach. Wspólne wakacje nieoczekiwanie stają się dla obu kobiet szansą na codzienne uczenie się siebie nawzajem. Postępy są okupione żmudnym i bolesnym wysiłkiem, ale wzbudzają nadzieję. W tej prostej i oszczędnej historii Uzdański pokazał, że zwykła codzienność może być wspaniałym literackim tworzywem.
Wśród opowieści
Okładka książki "Wśród przyjaciół" Macieja Sieńczyka
Maciej Sieńczyk to postać znana w świecie literackim, współautor powieści graficznych i rysownik. Tym razem debiutuje jako prozaik. W przeciwieństwie do pozostałych nominowanych świadomie rezygnuje z opisywania rzeczywistości bieżącej. Jego powieść "Wśród przyjaciół" to podróż przez gąszcz splątanych ze sobą opowieści, które wchodzą w relacje ze sobą nawzajem, świat zewnętrzny traktując jako mniej lub bardziej użyteczny rezerwuar literackich rekwizytów. Skojarzenia z "Dekameronem" Giovanniego Boccaccia, a właściwie z całą tradycją literatury szkatułkowej, wytwarzającej własny mikrokosmos odniesień i relacji, są jak najbardziej na miejscu. Leitmotivem powieści są kolekcje – Gospodarz, główny bohater książki, narzucający porządek snutych opowieści, jest zbieraczem. Fascynują go stare ulotki medyczne, plakaty BHP oraz przedmioty z poprzednich epok znajdowane w piwnicach czy opuszczonych mieszkaniach. Wszystkie te rzeczy wyrwane są ze swojego oryginalnego kontekstu i za sprawą literackiej maestrii opowiadającego zamieniają się w cudownie bezużyteczne artefakty czy obiekty estetycznej adoracji. Kolekcjonerska logika, w której hierarchię wyznaczają wyłącznie kaprysy i zachcianki, przenosi się na całą strukturę powieści. Sieńczyk-Gospodarz oprowadza nas po swojej wyobraźni, pozwalając zgubić się na chwilę w tym labiryncie.
Kronikarze pokawałkowanego świata
Jak widzimy z tego podsumowania, nominowane tytuły na pierwszy rzut oka niewiele łączy – jurorzy poszukują najciekawszych głosów literackich poprzedniego roku, więc różnorodność stylu i tematyki jest ogromna. Wydaje się, że wskazywani są przede wszystkim ci autorzy i autorki, którzy szukają swojej artystycznej drogi i własnego miejsca w polu literackim.
Gdyby jednak pokusić się o znalezienie nici przewodniej w utworach nominowanych w tym roku, można zauważyć, że na poziomie fabularnym szczególną rolę odgrywa w nich empatia. W przypadku Boni to oczywiste – jej książka jest próbą stworzenia medium pozwalającego wyrazić i przekazać ludzkie cierpienie. Z kolei Cieplak i Fiedorczuk pokazują światy, w których deficyt empatii – przede wszystkim w sferze publicznej – jest bolesny i krzywdzący. Uzdański mówi o podobnych trudnościach w relacjach rodzinnych i o tym, jak trudna jest rekonstrukcja współczucia. Najmniej oczywista forma empatii pojawia się u Sieńczyka, aczkolwiek jego opowieści rozgrywające się w pozornie aseptycznej przestrzeni literatury, są formą czułości i budowania relacji ze światem i symbolami, jakie tworzą jego mieszkańcy.
Każdy z autorów nasłuchuje świata wyraźnie po swojemu. Twórcy eksperymentują z formą literacką, szukając nowych środków wyrazu lub przekształcając w oryginalny sposób te już dobrze znane. Łączy ich przekonanie, że o świecie nie można już dłużej opowiadać w klasycznej formie linearnej powieści. Pokawałkowany świat domaga się adekwatnego literackiego medium, które może oddać jego wieloaspektowość i zniuansowanie.
O nagrodzie Conrada
Celem Nagrody Conrada, przyznawanej od 2015 roku w ostatnim dniu Festiwalu Conrada, jest uhonorowanie najciekawszych początkujących pisarzy i pisarek, którzy opublikowali swoje książki rok wcześniej. Nominowane tytuły wybiera jury, w tym roku, jak poprzednio, pod przewodnictwem Michała Pawła Markowskiego, a laureat jest wyłaniany w plebiscycie czytelników. W Polsce co roku wydawanych jest aż kilkadziesiąt debiutów literackich. Ten zalew nowych nazwisk sprawia, że wschodzący twórcy mają problem z przebiciem się do szerszego odbiorcy. Obok Nagrody imienia Witolda Gombrowicza o podobnym profilu, Nagroda Conrada oparta jest na założeniu, że debiuty są kluczowe dla kształtowania się życia literackiego, a zatem warto zwracać uwagę czytelników na nowe zjawiska i zachęcać wydawców do publikowania nieznanych a utalentowanych twórców. Co optymistyczne, dzięki takim inicjatywom coraz więcej debiutów znajduje się w ofercie dużych wydawnictw, a nie tylko w niszowych oficynach.
Grupa Studnia O.: Don Kichot, Deyna i drybling między słowami [WYWIAD]
2017/10/30
Małgorzata Litwinowicz i Jarosław Kaczmarek, Grupa Studnia O. fot. Mister Eight
– Nie jesteśmy wnukami wajdelotów ani potomkami Homera. Opowiadamy obrazy, ale pracujemy z tekstem – mówią Małgorzata Litwinowicz i Jarosław Kaczmarek z Grupy Studnia O.
O sztuce opowiadania, słynnych literackich gadułach i jesiennych podróżach po pamięci opowiedzieli w rozmowie z Culture.pl. Posłuchajcie, co Sancho Pansa ma wspólnego z Lechem Wałęsą.
Anna Legierska: W książce "Hakawati. Mistrz opowieści" libański pisarz Rabih Allamedine przypomina postaci bliskowschodnich gawędziarzy, bajarzy, trubadurów. Dla tytułowych hakawatich opowiadanie baśni, mitów jest sposobem zarabiania na życie. Jak to się stało, że Państwo także zajęli się opowiadaniem historii profesjonalnie?
Małgorzata Litwinowicz: Kiedy dwadzieścia lat temu zaczynaliśmy jako studenci warszawskiej polonistyki czegoś swojego szukać, sztuka opowiadania była bardzo pociągającym hasłem – starym i swojsko brzmiącym, a jednocześnie czymś, co można było wymyślić na nowo. To musiało być dla nas atrakcyjne! Jakbyśmy wchodzili do opuszczonego domu – ktoś tu już przed nami był, zostawił ślady, ale wciąż możemy urządzić tę przestrzeń na nowo, po swojemu.
Jarosław Kaczmarek: I nagle okazało się, że to jest to! Niby archaiczna formuła sprzed tysiąca lat, prosta, organiczna, niepotrzebująca rozbudowanej fasady. Kiedyś porównaliśmy naszą grupę do Filaretów, grupy samokształcącej się, siejącej jakiś ferment, niepokój.
Małgorzata Litwinowicz: W Polsce w latach 90. nie było sztuki opowiadania. Nie istniała historia mówiona, badania z zakresu historii społecznej nie doceniały jeszcze wagi głosu świadka, opowieści człowieka, który relacjonuje zdarzenie, ponieważ był jego uczestnikiem. Jednak samo hasło "opowiadanie" było czytelne. Każdy człowiek przecież od dziecka opowiada historie i intuicyjnie wie, jak to się robi. Teraz widzimy, że te nasze chaotyczne poszukiwania były wchodzeniem w czyjeś ślady.
Czyje? Kto uczył Państwa sztuki opowiadania?
ML: Samo hasło "zajmijmy się opowiadaniem" zaproponowała Angela Ottone, włoska reżyserka i aktorka, która zadomowiła się w Polsce. Ważnym momentem było także pojawienie się w Studni O. Agnieszki Ayşen-Kaim, orientalistki, turkolożki, która przyjechała do nas z Ankary z całym plecakiem pomysłów, odkryć, tropów dotyczących sztuki opowiadania na Bliskim Wschodzie. Ważne były lektury. Oprócz wspomnianego już Rabiha Allamedina także klasyczne "Baśnie tysiąca i jednej nocy" oraz pełna cudów i magii powieść "Harun i morze opowieści" Salmana Rushdiego.
Niezastąpionym nauczycielem jest Jihad Darwiche, hakawati pochodzący z górskiej wsi w Libanie, który opowiadanie historii wyniósł z domu, jego matka była bajarką. Dziś Jihad mieszka we Francji, z wykształcenia jest fizykiem. A więc człowiekiem współczesności, zanurzonym jednocześnie w żywym strumieniu dziedzictwa ustnego. Nie sądziłam, że to możliwe!
Jihad Darwiche, fot. Paweł Ogrodzki
Jihad opowiada bardzo różne historie – tradycyjne baśnie i przypowieści arabskie oraz opowieści bardzo współczesne: na przykład dwa lata temu ( 2015) był na naszym festiwalu z projektem "Kobiety z placu Tahrir", w którym przywołuje głosy uczestniczek Arabskiej Wiosny, kilka lat wcześniej – prezentował w Warszawie "Opowieści z czasu wojny"– poświęcony w całości kobiecym losom podczas wojny w Libanie. Fundamentem pracy Jihada jest właśnie dawanie głosu temu doświadczeniu, które zwykle bywa tłumione i wyciszane. Jego opowieści są zawsze bardzo osobiste i pełne wielkiej uważności.
Liban to ojczyzna hakawatich, nie trzeba nikogo prosić dwa razy, by opowiedział historię. Czy Polacy także chętnie dzielą się swoimi opowieściami?
ML: Mam zawsze duży problem z odpowiedzią na pytanie o "polską tradycję opowiadania". Z pewnością istnieje społeczna praktyka opowiadania prywatnego, domowego – rodzinnych mitologii czy wspomnień. Myślę jednak, że opowiadanie jest po prostu częścią społecznej kultury słowa, która w Polsce nie ma się dzisiaj zbyt dobrze.
Podobno pewien storyteller z XVIII-wiecznego Aleppo potrafił snuć swoje opowieści przez 372 wieczory. Kawiarnie pękały w szwach! Po czym poznać dobrą historię? Czy chodzi tylko o treść czy ważna jest też technika i styl wypowiedzi, który pomaga utrzymać uwagę słuchaczy?
JK: Między nami cały czas trwa dyskusja o tym, czym jest warsztat opowiadaczy. Punktem wyjścia zawsze jest opowieść. Nie zadajemy pytań o to, jakich środków używać, tylko co jest dla ciebie ważne, co chciałbyś opowiedzieć? Potem historia prowadzi nas już właściwie sama.
ML: Błahej historii nie uratują żadne fajerwerki czy wybuchy sztucznego dymu na scenie. Dobra fabuła i zaangażowany opowiadający, który tak relacjonuje słuchaczom historie, jakby przed chwilą był ich świadkiem – to fundamentalne warunki dla dobrej opowieści.
Trochę jak w reportażu czy dokumencie
ML: Oko reportera i relacja z historią wydają mi się niezbędne. Nawet jeśli są to światy fikcyjne, jak w "Don Kichocie", kiedy Sancho opowiada absurdalną, wymyśloną historię o wyglądzie Torralvy, że była harda, męska i miała brodę. Don Kichot pyta: "Sancho, chyba ją dobrze znałeś? ". A on na to: „Nie, ale ten, który opowiada, widzi wszystko".
I to jest jakaś prawda. Opowiadając, nie przywołuje się tekstu, liter, kartek. Opowiadamy obrazy, ale pracujemy z tekstem.Nie jesteśmy wnukami Wajdelotów ani potomkami Homera w prostej linii. Współczesny człowiek zanurzony jest w piśmienności. I dobrze! Bo to pozwala na zabawę z historiami.
W najnowszym spektaklu Studni O. "Don Kichota" także zrymowali Państwo z innymi opowieściami. Jak brzmi dziś Cervantes?
ML: Powieść Cervantesa jest dla nas ważną inspiracją, pracujemy nad nią od kilku miesięcy. Jest zbiorem fantastycznych historii, ale też przypomniała nam o tym, że żywe słowo to nie tylko opowieść, to także przysłowie, powiedzenie, zawołanie, mowa. Sięgnęliśmy przede wszystkim po mowy i postanowiliśmy je pokazać w formie "Obwołań ulicznych": połączyć te fragmenty powieści Cervantesa z mowami wygłaszanymi w tych samych sprawach w zupełnie innym czasie i miejscu.
Stowarzyszenie Grupa Studnia O., zdjęcie ze spektaklu "Przegrać najlepiej. Don Kichot i jego opowieści"
fot. Mister Eight
Kiedy Sancho otrzymuje prawdziwe gubernatorstwo wymyślonej wyspy, Don Kichot udziela mu rad, jak dobrze i sprawiedliwie sprawować rządy. Zaskakujące, jak świetnie i współcześnie jest to powiedziane! Ten fragment przekrzyżowałam ze słynnym wystąpieniem Martina Luthera Kinga "I have a dream" i wystąpieniem Lecha Wałęsy w Kongresie Stanów Zjednoczonych. On naprawdę opowiada jak Sancho Pansa o tym, jak przeskakiwał przez płot, i o tym, że teraz wielu ludzi w obronie własnej wolności będzie powtarzało ten gest! Przywołuję także fragmenty Dezyderaty i wystąpień Mahatmy Gandhiego.
W "Don Kichocie" jest historia Marceli, pięknej, dziko żyjącej pasterki. Spotykamy ją kiedy przez wieś idzie kondukt pogrzebowy młodego człowieka, który zabił się z miłości do niej. Wszyscy ją za to obwiniają, a ona wygłasza płomienną mowę w obronie własnej wolności, własnej podmiotowości, prawa do wyboru kogoś, kogo się kocha. Zwalnia się przy okazji z obowiązku odpowiadania na uczucia ludzi, na których jej nie zależy. Jest też krótka mowa Sancho Pansy, który pyta: "Jakaż to uciecha zabić biedne zwierzę? ".
To naprawdę zdania sprzed 400 lat?
ML: Tak! Cytaty o władzy, feminizmie i myślistwie zestawiliśmy na przykład z przemówieniami XIX-wiecznych sufrażystek, fragmentami Platona i Arystotelesa. Beata Frankowska poszerza mowę myśliwską o wątek Janiny Duszejko z książki Olgi Tokarczuk"Prowadź swój pług przez kości umarłych", a żeby skonstruować sugestywny obraz polowania, sięga do "Ksiąg Jakubowych". Rzeczywiście jest tak, że współczesne fragmenty wstawione między linie Cervantesa czują się jak u siebie w domu!
JK: To jest dowód też na to, że opowiadanie szuka połączeń ze współczesnością. Tak pracuje nasza wyobraźnia, że różne haczyki, połączenia, nieustająco się przenikają.
Chciałam zapytać o bibliotekę opowiadacza. Teksty, po które sięgają osoby praktykujące sztukę opowiadania, powinny mieć swój rytm, melodię?
ML: I wcale nie chodzi o to, że wybieramy najgrubsze książki, jakie zostały napisane (śmiech). "Odyseja", Cervantes, razem to jest jakieś milion stron do czytania! Ale są takie książki i teksty literackie, które są bardzo mocno wychylone w stronę żywego słowa. One lepiej brzmią, lepiej żyją, kiedy zyskują formę dźwiękową, czytaną, mówioną niż kiedy czyta się je w zaciszu salonu tylko dla samego siebie. Zajmujemy się także opowieściami o opowiadaniu. Odyseusz na przykład jest straszliwą gadułą. Niepytany ani nie zachęcany przez nikogo opowiada dwa razy zmyślony życiorys. I potem spotyka się z Ateną, która ukazuje mu się pod postacią chłopca, i mówią do siebie: "Lubimy to, co? "
Próbuję sobie przypomnieć jakąś barwną paplę u Mickiewicza
ML: Moje ulubione wersety ze "Świtezi":
Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło.
Ciągną ostatek więcierzy;
Powiemże, jakie złowiono straszydło?
Choć powiem, nikt nie uwierzy.
Powiem jednakże!
Ja myślę, że to najwspanialsza deklaracja opowiadaczy! Powiem jednakże! Muszę! Muszę mówić, bo nie mogę się powstrzymać i czegoś nie opowiedzieć!
Jihad Darwiche w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" przyznał, że gadanie, opowiadanie historii pomagało ukoić tęsknotę za Libanem. Sam akt mówienia, uruchamianie pamięci, głosu bywa terapeutyczny. Czy to także jest przedmiotem rozważań w Studni O.?
JK: Nie posługujemy się językiem psychologii. Ale na warsztatach opowiadania wyraźnie widzę zmiany. W punkcie wyjścia jesteśmy zazwyczaj zablokowani. Mówienie we współczesnym świecie kojarzy się raczej z odpowiadaniem, zastanawianiem się, jak jestem odbierany, czy dobrze wyglądam, czy to, co mówię, ma sens. Mnóstwo pytań, z których trzeba wyskoczyć.
Ale jak?
JK: Trochę zawiesić myślenie o sobie i zaufać historii. Ona pozwala nam opowiadać też o sobie, odsłonić się, ale nie wprost. Nawet w czasie krótkiego warsztatu widać, jak ludzie się zmieniają, nagle zaczynają mówić innym głosem, coś się otwiera, coś zaczyna się dziać. Doświadczamy też tego na Festiwalu Opowieści. Nasza publiczność trochę różni się od tej, która przychodzi do teatru. Nie czuję żadnej presji, pretensji widzów, kiedy się potknę i zapomnę czegoś. Opowiadacz nie boi się porażki czy pewnej bezradności.
Niechętnie przyznajemy się do porażek. Zastanawiam się, jak ten wątek może współgrać z tematem Superbohaterów, którym dedykowana jest tegoroczna edycja Festiwalu Sztuki Opowiadania
ML: W tym rok dużo czasu spędzamy z Don Kichotem. Ta postać mocno stawia pytania o to, co to znaczy być superbohaterem? Zmierzyć się z czymś i przegrać – najlepiej jak się potrafi. Może nie ma większej dzielności wobec życia niż świadomość, że właśnie tak się stanie, a mimo to starać się najlepiej, jak się da? To jest patron tegorocznego festiwalu, ale pojawią się też inne postaci i ciekawe odczytania.
Jakie?
ML: Feministyczna grupa artystyczna Teraz Poliż wystąpi z tytułem "Nie tędy", który jest nowym odczytaniem Odysei. Sięgamy do kobiecego mówienia w Odysei, przyglądamy i przysłuchujemy się temu, jak mówią kobiety. Może na jednym oddechu, szybko, w pośpiechu, bo przecież zaraz ktoś nam przerwie? A może krzyczą, bo inaczej nikt ich nie usłyszy? Albo mówią szeptem, przemykając przez opowieść niezauważone.
Barbara Derlak i Sebastian Wielądek, fot. materiały prasowe festiwalu
Z kolei instrumentalistka i wokalistka folkowa Barbara Derlak, liderka zespołu Chłopcy kontra Basia, sięgnie do apokryfów Nowego Testamentu i do ludowych opowieści, tworząc piękną muzycznie opowieść. Akompaniamentem dla świetnych, autorskich tekstów będzie m.in. lira korbowa, duduk i harfy.
Reprezentantem współczesnych herosów będzie Kazimierz Deyna, legenda futbolu
Jarosław Kaczmarek i Stefan Szczepłek,
fot. materiały prasowe festiwalu
JK: Traktuję futbol baśniowo, mecz jest dla mnie jak struktura opowieści. Opowiadając o Kazimierzu Deynie, używam języka komentatora sportowego, przyspieszonego, intensywnego. Występuję w duecie ze Stefanem Szczepłkiem, legendarnym dziennikarzem sportowym, biografem Deyny. Naszemu bohaterowi przyglądam się z historycznym dystansem, a Stefan Szczepłek tak, jakby właśnie był na trybunach.
Z tych dwóch perspektyw będziemy wywoływać ducha Kazimierza Deyny. Pan Stefan ma największą w Polsce kolekcję pamiątek futbolowych, a właściwie dla wielu relikwii – korek z szampana, który pili Polacy po zwycięstwie na Wembley czy but, w którym Deyna nie strzelił karnego Argentynie. To będą małe futbolowe dziady.
A więc nieprzypadkowo festiwal odbywa się w listopadzie?
ML: No coś jest z tym listopadem i z tym przywoływaniem przodków. Opowiadanie jest przywoływaniem tego, co się wydarzyło, no tak, jest jakimś wołaniem do duchów. Można by powiedzieć, że późna jesień to jest też dobry czas dla opowieści – ciemno, często pada, szuka się wtedy schronienia, ognia, innych ludzi. Czyli jednak funkcjonujemy w rytmie agrarnym. Trochę się z tego sami śmiejemy, bo nie jesteśmy tak pieczołowicie tradycyjni, ale w sumie to poważna sprawa – podróżowanie po pamięci, odczuwanie zmienności pór roku. Tak może skromnie powiemy, że nasz festiwal jest duchowy i kosmiczny.
Czy zawsze będziemy potrzebować opowieści?
ML: Nie umiem odpowiedzieć na pytanie "Co będzie?". Ale jeśli pewnego dnia utracimy dyspozycję narracyjną – to będziemy musieli poszukać dla siebie innej nazwy niż "ludzie". Człowiek jest istotą opowiadającą – to akurat wydaje mi się pewne.
Rozmawiała Anna Legierska, październik 2017
12. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Opowiadania odbędzie się w dniach 15-19 listopada 2017 w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Organizatorem wydarzenia jest Grupa Studnia O., pierwsze w Polsce stowarzyszenie opowiadaczy działające od 1997 roku.
Witold i Rita Gombrowicz w Vence. “To było życie i praca” [wideo]
2017/10/31
Rita Gombrowicz, badaczka literatury, asystentka, żona i spadkobierczyni Witolda Gombrowicza, opowiada o ostatnich pięciu latach życia z polskim pisarzem. W ich domu, w willi Alexandrine w Vence, we wrześniu 2017 roku otwarto muzeum poświęcone postaci twórcy – Espace Gombrowicz.