Zmarła Julia Hartwig
Alfabet Julii Hartwig
Alfabet Julii Hartwig

Julia Hartwig ma bogaty dorobek pisarski, głównie poetycki, ale również prozatorski, diarystyczny, dramaturgiczny, słuchowiskowy czy przekładowy. Alfabet przez nas przygotowany uwzględnia jej utwory najlepiej świadczące o tym, że ich autorka w swojej twórczości kierowała się zawsze naturalną potrzebą serca.
W tomie rozmów "Największe szczęście, największy ból", które z Julią Hartwig przeprowadził Jarosław Mikołajewski, poetka ujęła to następująco:
"Bliscy zaludniają moją pamięć i chcą z niej na chwilę wyjść. I wiersz daje taką możliwość. I tu jeszcze można dodać, że wielu z tych ludzi już nie ma. Więc oni tym bardziej domagają się obecności, bo człowiek, który żyje fizycznie, którego możemy spotkać na ulicy, sam sobie załatwia swoją obecność. Natomiast jesteśmy odpowiedzialni za stałą obecność zmarłych, a przynajmniej za to, żeby oprócz nas ktoś jeszcze mógł tę ich obecność dostrzec."
Adoracja
Bezradność

Ciemność
znaki zatrudnień i życia ludzi którzy za dnia tu bywali
miejsca i obrazy czekają na swoje zaistnienie
'ja także kiedy odejdę może w ciemności zaświecę'
["Słuchajcie jak echo śpiewa", z tomu: "Zapisane", 2013]
Ćwiczenia

Droga
Idę wciąż idę
kto mi to zabroni
wszystko mam do oddania
i o nic nie proszę
trochę poturbowało
trochę poraniło
co komu do tego
a teraz już odchodzę
nie powiem na jak długo
ani dokąd idę
["Podróżny", z tomu: "Spojrzenie", 2016]

Ezoteryka
Fatum
Gotowość

Horyzont
Idź
Jutro

A one już zawołały do nas tamtej mglistej, wietrznej nocy: Hamlecie, Hamlecie!
Wypiliśmy ją już.
A tymczasem pielgrzymi, których wieźliśmy, od dawna spoczywają na dnie morza i są już nie do rozpoznania.
A przecież to już życie i niejeden z nas jest już martwy na dobre.
Kres
Los
Ład
Moda
Zatęskniłam
Czy tak się jeszcze pisze
Czy tak się jeszcze mówi
Czy odchodzi to uczucie
czy tylko to słowo
tak wyszło z obiegu
bo i na słowa jest moda
["Zatęskniłam", z tomu: "Spojrzenie", 2016]
Napomnienie
Zły wiersz jest odstraszający jak homunculus, jak próba stworzenia kwiatu przez głupca, gorszący jak scena wskrzeszenia umarłego przez błazna.
Powstrzymaj się więc. Jest przecież w tobie jakiś głos, który cię napomina. Daj spokój, nie stawaj na drodze temu, kto biegnie z nowiną.
["Odwodzenie", z tomu: "Dwoistość", 1971]

Osamotnienie
Przemijanie
Rzetelność

Stworzenie
Śnić
Trwoga
Ułomność
Wyjście
Zwierzenie
Źródłosłów
Życzenie
Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2017
Alfabet Julii Hartwig
Zakopianina – narkotyk specyficznie polski
Zakopianina – narkotyk specyficznie polski

"Nazywano Zakopane »duchową stolicą Polski«. My nazwalibyśmy je inaczej: generalną wytwórnią specyficznego, zresztą czysto polskiego narkotyku, zakopianiny"– pisał Witkacy w artykule "Demonizm Zakopanego". Jakie były skutki nadużywania tej substancji?
Utarło się mówić, że Zakopane odkrył Tytus Chałubiński. Kolumbem jednak nie był, raczej świetnym promotorem, który spopularyzował miejscowość wśród inteligencji, w głównej mierze warszawskiej. Co było przed nim? Rafał Malczewski w "Pępku świata. Wspomnieniach z Zakopanego" snuł taką idylliczną opowieść:
Podtatrze zamieszkiwał lud piękny i wolny. Nigdy go nie gnębiła pańszczyzna, nie uginał karku przed jakimś panem. Podhale było królewszczyzną, Zakopane zapadłą wioską, gdzie starosta z Nowego Targu niechętnie się pokazywał, mając młaki i puszcze do przebycia po to tylko, by kilka gąb zuchwałych zobaczyć na podgiewontowej równi. Toteż w ówczesnej królewskiej buchalterii przez dziesiątki lat brakuje wzmianki o Zakopanem.
Poza Podhalem o górach krążyły opowieści fantastyczne – o niesamowitych stworzeniach tam żyjących, o wielkich skarbach ukrytych wśród skał. Pierwszy dokładnie opisał Tatry Stanisław Staszic w pracy "O ziemorództwie Karpatów i innych gór i równin Polski". Podczas swojej pionierskiej wyprawy w 1805 roku wszedł na wszystkie szczyty, które uznał za najwyższe. Naukowe spostrzeżenia odnośnie geologii i przyrody tatrzańskiej przeplatał reportażem podróżniczym, gdzie groza nicościłączy się z dziwnym zachwyceniem (dziwnym dlatego, że oświeceniowy racjonalizm podpowiadał mu, że takie góry są w gruncie rzeczy cywilizacji ludzkiej niepotrzebne). U Zygmunta Vogla, nadwornego malarza ostatniego króla Polski, zamówił serię rysunków przedstawiających panoramę Tatr.
W ślad za Staszicem ruszyli romantycy: Seweryn Goszczyński, który swe relacje zebrał w "Dzienniku podróży do Tatrów" i Wincenty Pol. Tajemnicze, pierwotne góry pobudzały romantyczną wyobraźnię, więc o Tatrach pisali poeci, którzy nigdy w nich nie byli: Adam Mickiewicz w "Konfederatach barskich"czy Słowacki w "Królu-duchu". Tatry zaczęły funkcjonować w polskiej świadomości jako symbol enklawy wolności, ale nie przekładało się to jeszcze na wzmożony ruch turystyczny. Przełom nastąpił w drugiej połowie XIX wieku.
Dobrańsze towarzystwo i dobrodziejstwo gruźlicy

Jak stwierdził Stanisław Witkiewicz:"Polacy wiele zawdzięczają gruźlicy". Chorych przyciągał do Zakopanego klimat zbawienny dla ich płuc, rekomendowany przez doktora Chałubińskiego. Większość letników zaś, niezależnie od stanu zdrowia, zachęcała atmosfera ponadrozbiorowej polskiej oazy. Jak wspominał Wojciech Kossak:
ówczesne Zakopane, a właściwie Tatry, dawały tyle, że pomimo tych niewygód i braków zjeżdżała do nich co rok elita kulturalnego społeczeństwa polskiego. Gorące polskie serca garnęły się do tego cudnego zakątka, nie tkniętego żadną z tych epidemii, przez które przechodziły inne polskie kraje. Nie było tu nigdy ani Moskali, ani Prusaków, a austriackie rządy także kończyły się w Nowym Targu.
Kolej doprowadzono dopiero w 1899 roku, wcześniej trzeba było się tłuc góralskimi "furkami" półtorej doby z krakowskiego Kleparza. Infrastruktura turystyczna także była jeszcze w powijakach, nieporównywalna z zachodnimi kurortami, znanymi przecież sławnym gościom wioski. Karnawał swobody wynagradzał jednak te niedogodności. Walery Eljasz Radzikowski, autor ilustrowanego przewodnika po Tatrach z 1874 roku, pisał w nim:
W Zakopanem zbiera się wśród lata wprawdzie nieliczne, ale za to dobrańsze niż indziej towarzystwo. Przyjeżdżają tu ludzie głównie dla zwiedzania gór lub wytchnienia umysłowego: ci zaś, co szukają zabawy, interesów, odgrywania jakichś tonów, choroby na panów, marnowania majątku, jadą do kąpieli: Tatry dla nich dziką pustynią. Tu poznają się osoby, co się tylko z imienia znały, nie znać kordonów, dzielących Polskę, na pogadance czas mile schodzi.
Z roku na rok to "dobrańsze towarzystwo" było coraz liczniejsze. Kogóż tam nie było? Dom Chałubińskiego stał się artystycznym salonem, a szybko przybywały nowe. Rezydencje w Zakopanem sprawili sobie między innymi Helena Modrzejewska i Henryk Sienkiewicz. Ten ostatni tak zafascynował się żywym stylem gwary podhalańskiej, że kazał nią mówić bohaterom "Krzyżaków".

fot. Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem
Bolesław Prus też pokochał Tatry, chociaż tej miłości nie ułatwiały mu agorafobia i lęk wysokości. Góralscy przewodnicy starali się go przeprowadzać mało wyeksponowanymi szlakami. Pobyty w Zakopanem jednak musiały mu się przedłużać, skoro redakcji "Kuriera"zdarzyło się w ten sposób publicznie go zdyscyplinować w 1899 roku:
Panie Prus, telegrafowaliśmy doń już kilka razy – a czemu to pan nie wraca, wszak to Kroniki Tygodniowej nie ma kto pisać. A pan Prus jak zasiadł w Zakopanem, tak siedzi tam. (…) "Taternik" z niego, słyszę, wielki stał się, z "gazdami" tylko po "turniach" i "wirchach" się włóczy i opowiada im tam najpiękniejsze swe kroniki niedzielne. To mi gust – prawda.
Nazwiska tej pionierskiej fali tatroentuzjastów można mnożyć i mnożyć. Pierwsi zakopiańscy społecznicy byli pozytywistyczni w czynie, romantyczni w duchu. W 1874 roku powołano Towarzystwo Tatrzańskie, które wśród celów statutowych miało badania i popularyzację gór, ochronę tatrzańskiej przyrody i dbanie o rozwój turystycznych udogodnień. Wszystko to w patriotycznym duchu, np. pojawił się pomysł, by Tatry przemianować na Park Mickiewicza i zbudować w górach grobowiec dla Juliusza Słowackiego. Spór terytorialny o Morskie Oko między Galicją a Węgrami był dla polskich działaczy substytutem sporu o przyszłe granice niepodległej Rzeczpospolitej. Z inicjatywy Towarzystwa powstał Dworzec Tatrzański – pierwszy zakopiański dom kultury: za dnia czytelnia, wieczorami sala koncertowo-odczytowo-teatralna. Popularne były imprezy dobroczynne, często z udziałem znakomitych artystów, z których dochód szedł na cele społeczne.

Pokłosiem romantyzmu były propagowane przez Chałubińskiego wycieczki bez programu – wielodniowe, gromadne wyprawy z tatrzańskimi przewodnikami, podczas których decyzję o dalszej trasie podejmowano w zależności od nastroju i warunków atmosferycznych. Chałubiński pisał w "Sześciu dniach w Tatrach":
Nie troszczymy się wiele, że wieczór zapada. (…) W najgorszym razie, na przypadek ciemności lub niepogody, będziemy nocować gdziekolwiek bądź, byle jeszcze w krainie kosodrzewiny. Mamy namiot, zapasy, orkiestrę i śpiewaków, a powietrze "Wirchów" już czarodziejski wpływ swój wywiera.
Pochwałą górskiej włóczęgi była również bestsellerowa powieść "Na przełęczy" Stanisława Witkiewicza, wobec której tylko "Trylogia" cieszyła się wówczas większością poczytnością.
Prawdziwy rozkwit literatury taterniczej i samego taternictwa miał jednak dopiero nadejść wraz z Młodą Polską. Zaczęto się wtedy wspinać bardziej wyczynowo, powstał TOPR. Impulsem, który przyśpieszył powołanie tej organizacji, była śmierć pod lawiną kompozytora Mieczysława Karłowicza.
Nakryć Polskę góralskim dachem

Nie tylko góry inspirowały twórców, ale też ich mieszkańcy. Przyświecała im idea wyrażona przez Jana Gwalberta Pawlikowskiego: "kto chce poznać duszę Tatr, musi spojrzeć na nie oczyma zamieszkującego je ludu".
Nietypowe były, jak na społeczeństwo postfeudalne, relacje między przyjezdnymi inteligentami a miejscowymi. Do Górali podchodzono z szacunkiem, w utworach literackich wręcz ich idealizowano. Najlepsi przewodnicy górscy byli przedstawiani jak herosi; gawędziarza i pieśniarza Sabałę nazywano Homerem Góralszczyzny. Dobrym przykładem tej postawy jest wiersz Adama Asnyka"Maciejowi Sieczce, Przewodnikowi w Zakopanem".
Z etnograficznego zainteresowania podhalańskim folklorem narodził się styl zakopiański. Jego twórca, Stanisław Witkiewicz, uznał, że w architekturze i ornamentyce góralskiej przetrwały, zapomniane w innych regionach, prastare polskie tradycje. Propagatorzy i naśladowcy chcieli "nakryć Polskę góralskim dachem", aby ów rzekomo właściwy Polakom styl wskrzesić. Był to istotny głos w dyskusji nad polskim stylem narodowym, toteż wiele "zakopiańskich" realizacji pojawiło się w zaborze rosyjskim, gdzie były zarazem politycznymi manifestacjami. Ludowe motywy do tkactwa wprowadzało powołane do życia w 1910 roku Stowarzyszenie Kilim.

Wpływy góralskie ogarnęły wszystkie dziedziny sztuki. Paderewski, gdy przyjechał do Chałubińskiego w 1883 roku, zapoznał się z góralską muzyką u najsławniejszego wówczas podhalańskiego muzykanta, Bartusia Obrochty. Z tych inspiracji powstał cykl Album Tatrzańskie. Wedle Ferdynanda Hoesicka pianista zaprezentował premierowe utwory w sali Dworca Tatrzańskiego
z taką porywającą dziarskością, a nade wszystko z takim odczuciem ducha muzyki góralskiej, że mi ich dzika, zbójecka melodia dotąd brzmi w uszach, że jeszcze w tej chwili - po kilkunastu latach – doskonale sobie przypominam istny huragan oklasków i bisów, od których zdawały się drżeć drewniane ściany sali.
Tysiąc sześćset dwudziesty trzeci sonet o Giewoncie

Na przełomie wieków Zakopane rozrasta się w stylu iście amerykańskim. A wprost proporcjonalnie do rozwoju letniska, przybywało utworów sławiących piękno gór. Jak podsumował Boy-Żeleński:
Tatry opiewane przez Goszczyńskiego, odkryte przez Chałubińskiego, zbliżone przez Witkiewicza i jego urocze "Na przełęczy", wcielone w nienaganne strofy Asnyka, dopiero jednak w epoce Młodej Polski miały uzyskać pełną, poetycką wydajność.
Młoda Polska nie tylko modę na Tatry spotęgowała, ale i wyeksploatowała ją literacko do cna. Obok udanych wierszy Kazimierza Przerwy-Tetmajera czy Jana Kasprowicza pojawiło się sporo grafomańskich koszmarków innych autorów. Nie dziwi zatem, że w tatrzańskim numerze satyrycznego pisma "Liberum veto" pojawił się wiersz pt. "Tysiąc sześćset dwudziesty trzeci sonet o Giewoncie".
Kreowano w dalszym ciągu postromantyczny mit Tatr jako krainy, która przyniesie wyzwolenie całego kraju. Jan Majda w książce "Młodopolskie Tatry literackie" pisał:
Tam właśnie pisarze stworzyli sobie odrębny świat, arkadię, a na górskich szczytach wystawili sobie trybuny, na które wchodzili w roli proroków i nauczycieli, tłumaczy spraw ziemskich i kosmicznych (…) stamtąd nawoływali do przeorganizowania polskiego życia, nadania mu wzbogaconego sensu.
Szczytową formą tego nurtu tatrzańskiego mistycyzmu była powieść "Nietota. Tajemna księga Tatr"Tadeusza Micińskiego. Filozofie Wschodu przeplatają się w niej z mesjanizmem, Tatry łączą się z Himalajami, żywi i umarli bohaterowie historii Polski funkcjonują obok postaci z ludowej demonologii.
(…) Zjawiły się Tatry, w które wprowadził Polskę - król Włast. Krainy te były czymś w rodzaju Odzyskanego Raju. (…) Turów Róg począł jednoczyć wędrowników, którzy tu przychodzili z całej Polski, jak umierające zwierzęta – na upój.

Turów Róg to "bractwo mające dla siebie magiczne zaklęcie: Polska", czyli środowisko zakopiańskich patriotów, Król Włast to Tytus Chałubiński. Pod wymyślnym pseudonimami pojawia się tu jeszcze wiele postaci z zakopiańskiego otoczenia Micińskiego – Stanisław Witkiewicz to Mędrzec Zmierzchoświt, jego syn to Książe Hubert, sam Miciński skrył się za alter ego Arjamana. Książe Hubert vel Witkacy mocno inspirował się "Nietotą" przy pisaniu swojej pierwszej powieści ,"622 upadki Bunga czyli Demoniczna kobieta" - tak jak Miciński zaszyfrował w niej bliskie sobie osoby, a nawet parafrazował całe fragmenty jego książki.
O Tatrach nie tylko pisano, ale i malowano je na potęgę. Wymieńmy tylko ich kilku, co bardziej dziś pamiętanych, pejzażystów: Wojciecha Gersona, Aleksandra Kotsisa, Leona Wyczółkowskiego, Władysława Ślewińskiego czy Jana Stanisławskiego. Za sprawą tego ostatniego, wykładowcy krakowskiej ASP, na Podhale wyruszyły zastępy studentów odbywać obowiązkowe plenery. Marcin Samlicki wspominał:
rozeszła się młódź malarska jak ten kierdel baranów i wzdłuż strumieni sterczała sztaluga przy sztaludze. Malowało się od śniadania do obiadu, a następnie od popołudnia do wieczornego zmierzchu.
U progu XX wieku na każde sto osób mieszkających w Zakopanem przypadało jedno towarzystwo społeczno-kulturalne. Poza tym zjeżdżali się agitatorzy wszelkich polskich partii z trzech zaborów, mistycy i idealiści. Brat Albert szerzył idee franciszkańskie, a teoretyk anarchizmu Edward Abramowski organizował zjazdy kooperatyw. Wincenty Lutosławski w Tatrach badał wpływ jogi na "rozwój potęgi woli". Zakopiańska śmietanka zbierała się na modne wówczas seanse spirytystyczne, wśród niej, np. Władysław Reymont (który ponoć miał nieprzeciętne zdolności mediumiczne). Jak stwierdził Witkiewicz:
Wszystko, co się gdziekolwiek w Polsce dzieje, odbija się w Zakopanem. (…) wszystko to się załamuje w tym ruchliwym mrowiu ludzkim, które na parę miesięcy zwala się pod Tatry.
Z młodopolskim manieryzmem, zakopiańskim spleenem i absurdalnymi pomysłami różnych tatromaniaków rozprawił się Andrzej Strug w drukowanej w odcinkach na przełomie 1913 i 1914 roku powieści "Zakopanoptikon, czyli kronika czterdziestu dziewięciu deszczowych dni w Zakopanem". Ostrze satyry w tej powieści z kluczem wycelował w stosunki społeczne panujące w kurorcie, tatrzański mistycyzm, czy działalność zakopiańskich stowarzyszeń (w powieści pojawiają się, np. Grono Gorliwców Tatr, Grono Żarliwców Tatr, Sekcja Upierwotniania Tatr, Komitet Majestatu Gór czy ezoteryczne Bractwa Nagłej Śmierci i Hufiec Duchów).
Dyktator Żeromski

I wojna światowa wybuchła w środku letniego sezonu. Szczęśliwie dla miasta działania wojenne ominęły je. Życie artystyczne nie zamarło: ożywienie i lekką aurę skandalu wprowadzili awangardowi malarze-formiści pod wodzą braci Pronaszków, Stefan Żeromski reżyserował sztuki według Słowackiego i Wyspiańskiego. Gdy Austro-Węgry chyliły się ku upadkowi, na wiecu mieszkańców proklamowano efemeryczną Rzeczpospolitą Zakopiańską. Prezydentem tego pierwszego skraweczka niepodległej Polski mianowano Żeromskiego. Oddajmy mu głos:
(…) Powierzono [mi] niemal "dyktaturę" nad Zakopanem i przyległymi dolinkami. Sprawowałem ten zapomniany, śmieszny i wzniosły urząd przez jedenaście dni, gdy mama Austria waliła się w gruzy. Zaprzysiągłem uroczyście wojsko, policję, szpiclów, gminę, pocztę i telegraf na wierność nowemu Państwu, a nawet prowadziłem wojnę o odzyskanie wsi Głodówki i Sucha Góra od inwazji czeskiej. Mile wspominam te moje przewagi wojenne i dyktatorskie, gdyż zawierają morze wesela.
Podhalańską republikę przyłączono do Polski, nie ostudziło to jednak z początku państwowotwórczych fantazji. Rafał Malczewski pisał:
W Zakopanem wrzało w kawiarniach. Rodziły się różne projekty przy gorzałce. Orkan z autorem tych bajań rozważał możliwości utworzenia osobnego kraiku pod opieką przyszłej Ligi Narodów składającego się z Podtatrza z Nowym Targiem i Słowackich Tatr z Popradem i Rużomberkiem. Jakaś taka Rzeczpospolita Tatrzańska. Powstałoby coś na kształt Monte Carlo plus St. Moritz plus Motmartre i Czerniaków, plus puszcze kanadyjskie. Wyścigi konne na torach w Łomnicy tatrzańskiej, ruletka i bakarat w kasynach, kabarety, dansingi, music-halle, oberże, góralszczyzna do potęgi, polowania (…), narciarstwo i turystyka (…). Mówiło się o tym bez końca.
Narty-dancing-brydż

Po 1918 roku, wraz z popularyzacją narciarstwa, Zakopane było już nie tylko letnią, ale i zimową stolicą. Coraz mniej zaś duchową. Jak pisał dyrektor Muzeum Tatrzańskiego Juliusz Zborowski:
Fakt odzyskania niepodległości odbiera Zakopanemu dotychczasowy nimb jedynego miejsca w całym rozdartym kraju, gdzie można swobodnie oddychać powietrzem trzech zaborów. Odtąd swobodny oddech staje się przywilejem każdego zakątka, zaś znaczenie Zakopanego kształtuje się inaczej.
Mit tatrzański począł się desakralizować. Młoda Polska zaczynała być eksponatem z muzeum minionej epoki, do głosu dochodziła awangarda, dla której liryczne zachwyty nad Morskim Okiem były esencją wzgardzanego paseizmu. Pod Tatrami grasowało nowe pokolenie złożone z dzieci pierwszych "osadników" i nowoprzybyłych: oczywiście Witkacy ("demon Zakopanego", jak się sam tytułował), formistyczny malarz Leon Chwistek, rzeźbiarz August Zamoyski i jego żona, tancerka Rita Sacchetto, Rafał Malczewski, Karol Szymanowski, Karol i Zofia Stryjeńscy.

Zakopane przestało już jednak być wyłącznie artystyczną enklawą. Stało się supermodnym kurortem ze wszystkimi negatywnymi tego skutkami – komercjalizacją i chaotycznym rozrostem. Stanisław Ignacy Witkiewicz w 1928 roku konstatował:
Zakopane plugawieje według mnie z roku na rok i wobec stanu ogólnego upadku umysłowego nie widzę żadnej na to rady. Dancing, rekordowy sport, kino i radio (…) wytrzebiają z ludzi wszelkie głębsze zainteresowania.
W satyrycznym "Liście z Zakopanego" przedstawił to zjawisko w 1925 roku Edmund Bieder:
Tu w Zakopanem Sodoma, Gomora!Tłum barwną falą kłębi się i wełni…Jazz-bandy ryczą wszędzie od wieczora,Znać najwyraźniej, że sezon jest w pełni…Choć gdy dokładniej wejrzy się w oblicza,Widać w nich napis: "Nędza urzędnicza".

Dziennikarz Gazety Zakopiańskiej narzekał w 1922 roku na zubożenie życia kulturalnego miasta, zanik koncertów i odczytów: "Natomiast dancingów mamy niepomiernie ilości – tańczy się: rano, w południe i w wieczór… tańczy się na pierwsze, na drugie śniadanie, na obiad, podwieczorek i kolację". Jazz-bandy zaś grały najprzedniejsze w II RP: Karasińskiego i Kataszka, Ady’ego Rosnera, czy wirtuoza gry na pile Freda Melodysta. Tak wspominał szaleństwa zakopiańskich nocy Witold Gombrowicz:
Świt. Pary nie chcą przestać, tańczą, choć milknie muzyka (…) Koniec wreszcie, jazzbandziści odkładają instrumenty, ludzie ubierają się przy wyjściu, nakładają palta, kalosze, gdy znów coś nimi zakręciło, wirują, muzyka znowu szaleje, fruwają palta, szaliki na roztańczonej publice. Takiej zabawy jaka czasem wybuchała nad ranem w zakopiańskich lokalach nie zdarzyło mi się nigdy oglądać gdzie indziej.
Wbrew temu, co można by wywnioskować z powyższych cytatów, nie samymi dancingami jednak międzywojenne Zakopane żyło. Interesujące zjawiska kulturalne nie wyparowały nagle z Zakopanego: Witkacy tworzył Teatr Formistyczny, koncertował Egon Petri, Rita Sacchetto wystawiła prapremierę swojego skeczu "Kokaina" opartego na tańcu formistycznym.

Zakopiańszczyzna stała się produktem eksportowym. Szymanowski wystawił balet "Harnasie" w Pradze i w Paryżu, sukcesy odnosiło środowisko wywodzące się ze Szkoły Przemysłu Drzewnego (trzy nagrody na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych w Paryżu, w tym Grand Prix dla Jana Szczepkowskiego).
A pod Giewontem bohema dalej wiodła kawiarniane życie. Tak jak w warszawskiej "Małej Ziemiańskiej" było sławne półpięterko Skamandrytów, tak w zakopiańskim lokalu "U Trzaski" był stolik na werandzie, zwany "sportowym". Kornel Makuszyński, bywalec, a z czasem już właściwie zakopiańczyk przez zasiedzenie, mówił, że ten stolik to
najruchliwsza, najpotężniejsza, najbardziej podstępna i chytra, najbardziej skombinowana giełda literacko-artystyczna.
Letnie przygody artystów
Letnie przygody artystów

Dla twórców sezon letni nie zawsze oznacza czas wypoczynku. Aktorzy i filmowcy na ogół pracują wtedy pełną parą. Zwykle jednak jakaś możliwość wytchnienia się nadarzy, a bywa, że wiąże się z nim wakacyjna przygoda. Kilkoma z nich dzielą się znani i lubiani artyści.
Władysław Kowalski, aktor

My, aktorzy urlopy letnie spędzamy zazwyczaj w pracy. Przypominam sobie takie zabawne zdarzenie z pierwszego dnia zdjęć do "Pana Tadeusza" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Grałem Jankiela. Najpierw, pamiętam, charakteryzowała mnie pani Marysia. Strasznie długo, prawie trzy godziny. Zrobiła mi piękną brodę, do której dochodziła wspaniała peruka. Włożyłem strój przypominający suknię, buty z wysokimi cholewami. Spojrzałem w lustro i pomyślałem, że każdy kto mnie zobaczy, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że widzi Jankiela. Byłem, rzec można, Jankielem absolutnym.
Ponieważ był to pierwszy dzień zdjęciowy, zjechało bardzo dużo fotoreporterów, dziennikarzy i kamerzystów. Pamiętam, szła w moją stronę blondynka, piękna jak marzenie, świetnie ubrana, obwieszona tymi aparatami, magnetofonami i dyktafonami. Zawód: reporter. Bez wątpliwości. Idzie w moją stronę, przystaje. "Przepraszam pana, jak pan się nazywa?". Mówię: "Władysław Kowalski". To było zrozumiałe, rzeczywiście, mogłem być nie do poznania. "A kogo pan gra?". Zrobiło mi się lekko smutno, bo wcześniej przed tym lustrem byłem przekonany, że każdy rozpozna postać. Po chwili namysłu odpowiedziałem: "Zosię". A panienka na to: "Aha! Dziękuję". I poszła. Szkoda, była taka ładna.
Andrzej Barański, reżyser

Miałem czternaście lat i za sobą pierwszy rok spędzony poza domem – w szkole średniej w dużym mieście. Natychmiast po rozdaniu świadectw pobiegłem na dworzec autobusowy. Okazało się jednak, że nie ma już biletów na najbliższy autobus, a następny jest dopiero za kilka godzin. Za nic nie chciałem czekać, chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Miałem tyle do opowiadania o szkole, nauczycielach, chciałem pochwalić się świadectwem i dostać nagrodę za dobre stopnie, śpieszyło mi się do kolegów. Zdesperowany wybrałem inny możliwy, ale raczej niepraktykowany, wariant podróży, mianowicie pociągiem. Odnoga linii kolejowej przechodziła w pobliżu mojego miasteczka, ale było to jednak dziesięć kilometrów. Ruchu na tej drodze nie było żadnego. Mogłem liczyć tylko na własne nogi. Szybko okazało się, że są problemy. W marszu przeszkadzał mi bagaż: ciężka walizka i pierzyna w czerwonym wsypie. Wkrótce też, za sprawą butów, które miałem pierwszy raz na nogach, miałem obtarte pięty. Poboczem trudno było iść na bosaka – kłuła skoszona trawa, natomiast szosa wysypana była kanciastym tłuczniem. Do tego ostro świeciło słońce, a ja byłem ubrany bardzo uroczyście i solidnie. Jednak miałem szczęście: na drodze pojawiła się okazja. Trzeba było trochę poczekać, żeby pojazd zrównał się ze mną: był to olbrzymi, niezwykle ciężki i majestatyczny walec drogowy, model już dzisiaj niespotykany. Kierowca ulitował się i zabrał mnie. W porównaniu z prędkością poruszania się tego pojazdu, kosiarkę z filmu Lyncha "Prosta historia" można uznać za superekspres. Droga piekielnie mi się dłużyła, gotowało się we mnie ze złości. Przecież pragnąłem w jednej chwili, szybko, jak na skrzydłach, pokonać drogę dzielącą mnie od domu, a tu taka satyra. Nawet starcy wlokący się noga za nogą swobodnie nas wyprzedzali. Chociaż kierowca zapewniał, że i jemu dzisiaj wyjątkowo się śpieszy i że całą prędkość wyciska ze swojej maszyny, to jednak nie przeszkadzało mu zatrzymywać się co chwila. A to jajka kupił, a to kurę – pomagałem ją złapać – a to zatrzymywał się, żeby po prostu pogadać ze znajomkiem. Wkrótce jednak zrozumiałem, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, biorąc pod uwagę prędkość podróżną pojazdu. Nawet nie zauważyłem kiedy różne drobne zdarzenia i okoliczności na pokładzie walca drogowego na tyle mnie wciągnęły, że ślimacze tempo poruszania się przestało mi wadzić. Z czasem dopuszczony zostałem do kierowania pojazdem. Żeby pokonać zakręt trzeba było już dużo wcześniej zacząć kręcić korbą, żeby grube łańcuchy skręciły potężny, oprawiony w żelazo kamienny walec wysunięty przed machinę, który nadawał kierunek jeździe. Zapadł już zmierzch tego pięknego długiego czerwcowego dnia, kiedy dotarłem do domu. Byłem tak podniecony tym niezwyczajnie zaczętym pierwszym dniem wakacji, niezwykłą podróżą, barwną osobą kierowcy, spotkanymi ludźmi, moim dorosłym udziałem w zdarzeniach, że zupełnie zapomniałem o innych sprawach. Dopiero na drugi dzień ojciec nieśmiało zapytał, jak tam poszło mi w szkole. Później, kiedy zacząłem uprawiać zawód artystyczny, bywało, mając do wyboru pociąg osobowy i pośpieszny, jeśli tylko nic mnie nie goniło, wybierałem osobowy, spodziewając się ciekawszych spotkań i doznań, i chyba nigdy się nie zawiodłem.
Krzysztof Daukszewicz, satyryk

Przygoda ta zdarzyła mi się, gdy jeszcze chodziłem do szkoły średniej. Postanowiłem dorobić sobie na wakacje, chodząc z mierniczym z łatą. Wybraliśmy się, pamiętam, w okolice Górowa Iławieckiego. Mierniczy został gdzieś przy drodze, obok mierzonej łąki. Wbił swój trójnóg i prawie natychmiast zaczął w panice uciekać. Okazało się, że wbił go w gniazdo os, które się szybko wyroiły. Uciekając krzyczał i machał do mnie, żebym również uciekał. Stałem mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów dalej, więc osy teoretycznie nie powinny mi nic zrobić. On jednak uciekając wciąż coś pokazywał nerwowymi gestami. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że szarżuje na mnie byk. Natychmiast odrzuciłem łatę i… chodu za tym mierniczym. Dramat nasz polegał na tym, że musieliśmy wrócić po sprzęt. W tym celu trzeba nam było doczekać nocy, kiedy byk pójdzie spać, a osy przestaną widzieć. Byk tymczasem położył się w bliskiej okolicy łaty, osy natomiast wciąż szukały śmiałka, który im zdewastował chałupę. Cały dzień przeleżeliśmy więc w rowie, czekając na zapadnięcie zmroku. Podejrzewam, że ten odcinek drogi i łąki do dziś nie został tak naprawdę zmierzony.
Andrzej Sikorowski, piosenkarz

Rzecz zdarzyła się w wakacje, które spędzałem w miejscowości Lubień, przy trasie Kraków–Zakopane, około 15 kilometrów za Myślenicami. Byłem na pierwszym roku studiów. W tym czasie do Lubnia raz na jakiś czas przyjeżdżało objazdowe kino. Seanse były w remizie strażackiej, do której ubieraliśmy się specjalnie podle, ponieważ tłok przy wejściu był zawsze taki, że odzież się tam po prostu niszczyło. Obejrzeliśmy film "Popioły" i wracaliśmy późnym wieczorem do domu.
Szedłem z zaprzyjaźnionym synem gospodarzy, rok młodszym ode mnie. Pogoda przełamywała się. Po fali upałów nadchodził front niżowy i jak w takich przypadkach bywa, wiał bardzo silny wiatr, zbierało się na burzę. Szliśmy obok cmentarza wiejskiego, który do dziś darzę sentymentem, bo należy do tych kameralnych, z ukwieconymi ziemnymi mogiłami, w lecie nagrzanymi słońcem, pachnącymi; bez pomników i tzw. mauzoleów, za którymi nie przepadam. Na maleńkim lubieńskim cmentarzyku tuż za murem, który miał nie więcej niż 80 cm wysokości, na jednej z mogił paliła się świeca. Zwróciło to naszą uwagę, bo wiał porywisty wiatr. Przeszliśmy natychmiast przez ten murek i z zaciekawieniem zaczęliśmy przyglądać się temu zjawisku. W pewnym momencie postanowiliśmy osłonić płomień ze wszystkich stron rękami, by stwierdzić czy jest tam ruch powietrza. Okazało się, że z jednej strony wicher był wyraźnie odczuwalny na dłoni, natomiast płomień świecy nawet nie drgnął. Pamiętam, jak mój kumpel Kazek napełnił płuca powietrzem i ile miał sił z odległości mniej więcej pięciu centymetrów zadął w tę świecę. Płomień ani drgnął. Następną rzeczą, którą pamiętam, to był zupełnie irracjonalny popłoch, z jakim stamtąd uciekaliśmy. Do dziś nie znam przyczyny tego zjawiska.
Kazimierz Kutz, reżyser

Po promocji na drugi rok reżyserii w 1950 roku, nasz patron Antoni Bohdziewicz uświadomił szczęśliwcom, że na wakacjach mają być czynni, pożyteczni, wszystko świadomie obserwować, słowem – poznawać i kreować rzeczywistość. W domu, w Szopienicach, na treningu koszykówki, ktoś wpadł na pomysł, by założyć sekcję żeńską. Chłopcy na trenera wytypowali mnie, bo "miałem gadane" i byłem studentem szkoły filmowej. Udaliśmy się w miasto kaperować dziewczyny. Z grupki chętnych wybraliśmy dwanaście najładniejszych. Były zdolne, pracowite, tyle, że na każdy trening przychodziły coraz bardziej kuso ubrane. To było bolesne, zwłaszcza, że dziewczyny zaczęły się do mnie przywiązywać. Po treningu wyprowadzałem je do baru mlecznego, stawiałem każdej szklankę mleka i żegnałem się zbiorowo. Trzy razy w tygodniu wlokłem za sobą stadko dziewcząt, a wszystkie patałachy przystawały na nasz widok, zazdroszcząc mi jak diabli. Kiedy baby z osiedla wzięły matkę na spytki, odrzekła im, że ze mną tak już od dziecka. A mnie szlag trafiał, bo prywatnie ani jednej nie mogłem dotknąć. Jedną z dziewcząt tymczasem podmieniła koleżanka – Mariola. Jak ją zobaczyłem, zatkało mnie z wrażenia: oko przepastne, seks w każdym calu, bezczelność osóbki świadomej swych wdzięków. Wypiłem z dziewczynami po szklaneczce mleka, ukłoniłem się niżej niż zwykle. Pod gimnazjum dostrzegłem znajomą sylwetkę. Postanowiłem schować się z nią w parku. Mariola była cudowna, łasiła się jak kocica. Zapadł zmierzch. Ledwie wziąłem ją w ramiona – urwała się chmura. Ona jak zmokła kura, ja jak szczur. I zgasło w nas wszystko… Na ostatni trening zeszli się chłopcy z sekcji, znani sportowcy, przyjaciele. Tylko dziewcząt nie było. Dziesięć minut po czasie przyszła Mariola. Postała, popatrzyła, poszła. Zebrani zaczęli mi się dziwnie przyglądać. Katastrofa. Wstyd i poczucie winy. Kiedy po wakacjach Bohdziewicz przepytywał, jak każdy realizował swój letni czas, opowiedziałem o mej klęsce. Im poważniej relacjonowałem, tym bardziej wzmagała się wesołość. Brnę w spowiedź, a oni umierają ze śmiechu. Ale jako jedyny otrzymałem za swoje szopienckie wakacje najwyższy stopień – bardzo dobrze.
Roman Kłosowski, aktor

Z końcem lat sześćdziesiątych byłem na wczasach z żoną i synkiem w Ustroniu Morskim. Z pobliskiego obozu przyszła do mnie delegacja młodzieży studenckiej. Zaproponowali mi spotkanie, na które chętnie się zgodziłem. Tuż przed wyznaczoną porą wyszedłem z domu wczasowego. Natknąłem się na grającą orkiestrę i tłum ludzi, w którym dużą grupę tworzyły dziewczyny ubrane w prześcieradła. Dokładnie na wzór mego haremu z "Hydrozagadki", w której grałem rolę szejka. To wciąż jeszcze popularny film, dostępny na kasetach, wznawiany w telewizji. Grała Iga Cembrzyńska, Franek Pieczka i wielu innych znakomitych kolegów, dziś już nieobecnych, jak Józek Nowak, Zdzisio Maklakiewicz czy reżyser – Andrzej Kondratiuk. Wtedy było tuż premierze "Hydrozagadki".
Młodzi ludzie wsadzili mnie do lektyki i ponieśli do siebie. Byłem mile zaskoczony tą formą okazywania sympatii rozpoznanemu aktorowi, przyznaję, że jedną z najprzyjemniejszych. To był żywy oddźwięk na udaną ekranową groteskę, a przy okazji wielka sensacja dla wczasowiczów w Ustroniu i niesamowita przygoda dla mnie. Do dziś z wielkim sentymentem wspominam, jak przy akompaniamencie orkiestry nieśli mnie w tej lektyce przez całe uzdrowisko, pod transparentem o treści: "Dziewczyny z Krakowskiego dla Romana Kłosowskiego!".
Izabella Cywińska, reżyser

Z początkiem lat siedemdziesiątych pojechaliśmy z moim obecnym mężem w podróż przedślubną do Odessy, gdzie mieszkała część jego rodziny. Byli to inteligenci: dentyści, inżynierowie, choć zastraszeni. Nie godzili się na żadne dyskusje i niczego ze świata nie przyjmowali do wiadomości. Pewnego razu przynieśli wieść, że musimy czym prędzej wracać do Polski, bo "Amierikancy sbrosili cholieru". Tak, jak kiedyś stonkę. Na lotnisku przyjęto od nas bagaże, które dokądś odjechały raz na zawsze, a nam zakazano wyjazdu, bo ogłoszono kwarantannę. Zostaliśmy tylko w tym, co na sobie i z podręcznymi drobiazgami. Umieszczono nas w łagierie, tak się oficjalnie nazywał, w domkach campingowych dla dewizowych turystów. Nad morzem, choć bez dostępu do niego. Żywiono nas w stołówce kaszą. Można było kupić niepijalne kisiełyje wino, które podobno było skuteczne przeciw cholerze, więc wszyscy je pili. Prócz Polaków byli tam Węgrzy, Rumuni, Enerdowcy i… leningradczycy, traktowani jak obca nacja. Grupa polskich absolwentów medycyny, która przyjechała na praktykę do Odessy, zaczęła protestować przeciw przejawom braku higieny, przez co zostaliśmy potraktowani jako wrogowie. Wzywano nas na konferencje i tłumaczono, jak to naród polski został wyzwolony przez gierojow sowieckogo sojuza i ilu ich poległo. Od poznanych Żydów dostaliśmy przez płot radio. Z Radia Swoboda dowiedzieliśmy się, że to poważny atak cholery na Odessę. Uratował nas romans jakiejś Polki z synem sekretarza komitetu z Kijowa. Wstawiła się za nami. Po trzech tygodniach pobytu, wyposażeni w prowiant, zostaliśmy wywiezieni na kwarantannę do Polski. Był to dla mnie moment bardzo doniosły, bo miałam objąć teatr w Kaliszu i ta świadomość mobilizowała nas do czynu.
Jan Kobuszewski, aktor

Kiedyś, dawno temu, byliśmy z żoną na urlopie we Florencji. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea. Mówiono nam, że koniecznie musimy zwiedzić Galleria dell'Accademia: "Niedużo czasu stracicie, bo tam jest tylko kilka rzeźb Michała Anioła". Był tam oryginalny David, bo jego kopia stoi na florenckim rynku, była Pieta, niedokończone rzeźby więźniów i kilka innych. Weszliśmy tam o dziesiątej rano, a wyszliśmy o drugiej po południu. Michał Anioł widział rzeźbę w bloku marmuru kararyjskiego – o podstawie półtora na półtora metra, wysokim na sześć metrów – i odkrywał ją za pomocą dłuta. Pracował na zamówienie papieża Juliusza II, z którym się później pokłócił, więc części rzeźb nie skończył. To najpiękniejsza rzecz obserwować, co się wyłania, albo wręcz wyrywa z surowego bloku kamienia: głowa, bark, ramię, skończone do ostatniego uderzenia dłuta, wypieszczone i wycyzelowane. Na tej podstawie można sobie wyobrazić, co tam jest ukryte dalej, przez dłuto mistrza już, niestety, nieodkryte. Jeżeli chodzi o malarstwo, to pewne wrażenie o dziełach można sobie wyrobić przy oglądaniu bardzo dobrych dziś reprodukcji. Trójwymiarowości rzeźby jednak nic nie odda. Trzeba ją samemu obejrzeć. Kiedy przyjaciele i bliscy – od Dudka Dziewońskiego zaczynając, na córce kończąc – wybierali się do Florencji, radziłem im, by na deser zostawili sobie rzeźby Michała Anioła w Galleria dell'Accademia. Dzwonili potem do mnie i opowiadali, że spędzali tam po kilka godzin, nie mogąc wyjść z podziwu. Dla mnie była to bezwzględnie najwspanialsza przygoda wakacyjna.
Jerzy Mamcarz, piosenkarz

Po sierpniowym koncercie w amfiteatrze w Międzyzdrojach powróciliśmy do swojej bazy na campingu Szczecin–Dąbie. Miejsce to miało znakomite zalety rekreacyjne, ale jeżeli chodzi o stronę restauracyjną, to było pod psem, a raczej pod flądrą. Ludzie kabaretu przeważnie sami coś pichcili, choć efektów lepiej nie wspominać. Wysiadamy z autokaru, pomagam wyjść Himilsbachowi. Janek mówi do mnie: "Słuchałem dzisiaj, jak śpiewasz, mogę cię wziąć do znajomych na kolację, jeśli masz na taksówkę". Odpowiadam, że coś mam, ale to może wystarczyć tylko w jedną stronę. Postój był w pobliżu, wsiadamy, jedziemy, miła atmosfera. Okazało się, że jechaliśmy prawie na drugi koniec Szczecina. Wyciągam portfel. Janek pyta: "Ile płacę?". Taksówkarz odpowiada: "Nic, panie Janku, ja pana z przyjemnością wożę za darmo". Świetnie, mamy pieniądze na powrót. Rzeczywiście, kolacyjka była smaczna, z procentami. Po kilku godzinach wracamy. Łapiemy taksówkę. Taryfa nocna, ale jakoś to będzie. Dojeżdżamy. Podobny scenariusz. Wyciągam portfel, Janek pyta: "Ile płacę?". I ponownie niespodzianka. Taksówkarz mówi: "Nic, panie Janku. Ja nie tylko pana oglądam w filmach, ale przeczytałem wszystkie pana książki". Po wyjściu Janek zwrócił się do mnie: "Ale mnie ten facet zaskoczył. A ty, Jurek, sporo pieniędzy dzisiaj zarobiłeś. Chodź, dowiemy się w recepcji, gdzie tu można kupić coś do picia".
Andrzej Grabowski, aktor

W 1970 roku po pierwszym roku studiów w szkole teatralnej musiałem odbyć praktyki robotnicze. Władza ludowa i specjaliści od kultury wymyślili, że skoro w 1968 roku robotnicy bili studentów, to teraz będą się z nimi bratali, by brać studencka mogła docenić ich robotniczy wysiłek. Efekty tego były straszne. Robotnik pracujący ze studentem wyrabiał trzy razy mniej, niż z innym robotnikiem. Psioczył więc na tych "nierobów", którzy mu obniżali wydajność i zarobki. Dostałem przydział do fabryki produkującej rynny. Technologia produkcji polegała na tym, że robotnik wkładał w odpowiedni rowek blachę cynkową, a ja kręciłem korbą. Dostałem przydział do robotnika Józka K. z podkrakowskiej wsi, który zaczął do mnie mówić wierszem. Cytował olbrzymie fragmenty "Beniowskiego" czy "Pana Tadeusza". Śpiewał arie Moniuszki, ale tak jakoś… miękko. Zaczął mi przynosić kanapki i ciągle zapraszał, żebym do niego przyjechał, zwłaszcza na noc. Zapewniał, że ubije świnię i zrobi wielki bankiet. W tych latach i w tych sferach było to jednak dość zaskakujące. Kusił mnie, choć nie skusił, bo nigdy nie byłem podobnych mu, że tak to nazwiemy, przekonań. Skończyłem praktyki robotnicze, wróciłem do szkoły teatralnej. Po dwóch miesiącach dostałem list. Andrzej było przez "ż", Grabowski bez "w", pismo pierwszoklasisty. List brzmiał tak, że się go nauczyłem na pamięć: "Wdzienczny Andżeju! Bogdaj ja cie nie znał albom sie s tobom pszyjaźnił – coś wielkie nadzieje w sercu mem rozniecił a wkońcu zapomniałeś. Kochajoncy Ziutek". Taka przygoda, może niespełniona, choć to nie ja oczekiwałem spełnienia.
Marian Opania, aktor

Byłem chłopakiem, który wychowywał się nad Wisłą, wprawdzie nie w Warszawie, lecz w Puławach. Zawsze pewnie czułem się w wodzie i pochlebiam sobie, że umiem całkiem dobrze pływać. Miałem kolegę wzrostu Wiktora Zborowskiego, z którym wypływaliśmy do połowy rzeki. Była tam mielizna, na której przystawaliśmy na chwilę przed udaniem się na następny brzeg. Pewnego razu Wisła nieoczekiwanie przybrała. Dopłynąłem do mielizny, lecz niestety, nie poczułem gruntu, choć mój towarzysz pływackich wypraw stał całkiem pewnie. Ta sytuacja tak mnie zaskoczyła, że zadziałał mechanizm stresu. Poczułem jednoczesny skurcz obu mięśni piersiowych. Krzyknąłem do kolegi, że wracam. Z powodu skurczu nie mogłem sprawnie poruszać ramionami, starałem się więc, jak mogłem, płynąć pieskiem. To było tuż przed powodzią i żywioł zaczął okazywać swą moc. Miotało mną jak jakimś ździebełkiem. Ocierałem się o rozmaite występy brzegu, których bezskutecznie próbowałem się uchwycić. Przeniosło mnie przez kilka rzecznych progów. W tym czasie przed oczami przewinął się cały film mego krótkiego, siedemnastoletniego zaledwie życia. Najbardziej żal mi było mej sympatii. Kiedy w końcu udało mi się wydostać na brzeg, całowałem ziemię. Tej przygody wakacyjnej nie zapomnę do końca życia. Było to ostrzeżenie, że z wodą nie ma żartów i nawet sprawny pływak nie powinien czuć się w niej nazbyt pewnie. A ówczesna sympatia została później mą żoną.
Leszek Długosz, piosenkarz

Przyjaciele nie mogąc doczekać się mieszkania w Krakowie, z początkiem lat siedemdziesiątych opuścili miasto i objęli posadę nauczycieli w Karwicy Mazurskiej. Wieś znana była z kolonii warszawskich artystów zjeżdżających tu na lato, czego wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi. Postanowiliśmy pomóc przyjaciołom i wyprawiliśmy się wraz z nimi. Ruszył transport na odkrytej ciężarówce typu star, jak w czasach pionierskich, z wszystkimi meblami i sprzętami, które normalnie były wtedy nie do zdobycia. Łącznie z piecykiem. Jechało nas w sumie sześć osób, poupychanych na pace samochodu. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie dojechaliśmy na miejsce. Pół żywi. Okazało się, że nie ma tam sklepu spożywczego. Jedyny czynny kiosk miał dostawę dwa, trzy razy w tygodniu. Wszystko natychmiast rozkupywano, po czym okoliczna ludność leżała wokół pokotem po spożyciu owych darów. Taki pejzaż… Lato, żar z nieba, niczego do jedzenia. Nikt z nas nie miał wówczas, niestety, samochodu. Wymęczeni podróżą wylądowaliśmy więc nad jeziorem z butelką wina. Wstawiliśmy je do wody, by się ochłodziło. Leżeliśmy wygłodniali nad brzegiem i nagle zaczęliśmy snuć fantazje na temat rozmaitych sposobów zdobycia pokarmu. Zaczęły nam się przypominać różne książki kucharskie, przepisy, ulubione restauracje. W pewnym momencie ktoś zażartował: "A gdyby tak coś upolować? Na przykład kaczkę". Wstał, wziął kamień i cisnął w stronę nadlatującej kaczki. Trafił ją w locie. Na naszych oczach. Spadła nam do stóp. Takiej okazji nie mogliśmy zmarnować. Postanowiliśmy ją jak najoszczędniej zagospodarować i zrobiliśmy z niej rosół. Okazała się naszym ocaleniem.
Jerzy Bończak, aktor

Generalnie wakacje spędzam w jednym miejscu na Mazurach, gdzie trudno oczekiwać specjalnych niespodzianek. Pamiętam jednak taką bardzo zimną końcówkę urlopu. Zarzuciłem na noc wędki na węgorza. Rano, około piątej, widzę, że w jednym kołowrotku mam wyszpulowaną żyłkę. Zacząłem ją ściągać. W pewnym momencie czuję, że dalej nie da rady, bo ryba poszła w trzciny. Musiał to być węgorz, bo łapałem na przynętę, której żadna inna ryba nie jada. Wsiadłem na rower wodny i po żyłce podpłynąłem do miejsca, w którym nastąpiło zblokowanie. Żyłka drga. Czuję, że ryba duża, a nie jestem w stanie jej wyciągnąć. Zacząłem grać na tej żyłce, jak na strunie gitary – tak się drażni węgorza, by wyplątał się z trzciny. Ale ryba nie puszcza. Duży okaz, żal tracić. Było zimno, więc łowiłem w kożuchu. Atawizm myśliwego przeważył jednak nad zdrowym rozsądkiem. Postanowiłem rozebrać się, zanurkować, odciąć nożem trzciny i wyciągnąć zaplątaną w nie rybę. Tak też zrobiłem, choć nie do końca. Było zbyt głęboko, by dopłynąć do dna. Woda była tak potwornie zimna, że wyskoczyłem szybciej niż wskoczyłem. A ryba poszła… Duży okaz, bo odciął mi nie żyłkę, lecz plecionkę. Wędkarze wiedzą, co to jest – bardzo mocny powrozik, który teoretycznie nie powinien się zerwać. Skończyło się tym, że wróciłem do domu i rozpaliłem w kominku. Długo grzałem się przy nim, zanim doszedłem do siebie. Nie wiem, czy to zabawna opowieść. Mnie wtedy nie było do śmiechu. Rybie udało się uciec. Mnie? Nie nabawić zapalenia płuc.
Agnieszka Chrzanowska, piosenkarka

Od lat poświęcam wakacje na zwiedzanie wysp greckich. Dopływamy z moim towarzyszem podróży Michałem do kolejnej wyspy, pożyczamy motorower lub samochód. Wjeżdżamy nawet na te ścieżki, których nie ma na mapie. Dopiero wtedy uznajemy wyspę za zdobytą. Dwa lata temu mieszkaliśmy na wyspie Kos i zwiedzaliśmy okoliczne wysepki archipelagu Dodekanes. Rano wypływaliśmy promem, wieczorem wracaliśmy do hotelu. Pewnego dnia udaliśmy się na wyspę Kalimnos. Od razu w porcie zakupiłam bilet powrotny i dowiedziałam się – swobodnie mówię po grecku, ojczystym języku mego dziadka – że prom będzie odpływał o szóstej wieczorem z tego samego nabrzeża. Wyspa cudowna, niezwykłe zatoki, mnóstwo poławiaczy gąbek, chętnych do opowiedzenia swoich historii. Urocze malutkie wioseczki złożone z kilku domków, przyklejonych do skał, bądź leżących w zatokach. Zakochaliśmy się w jednej z zatok i marzyliśmy, by zamieszkać tam choć przez krótki czas. Niestety, trzeba już było wracać. Stanęliśmy na nabrzeżu i wraz z grupką ludzi spokojnie czekaliśmy. Zrobiła się za pięć szósta, pięć po – promu nie było. Owszem, jakiś odpłynął, lecz z innego nabrzeża. Ludzie nadal czekali. Nie wytrzymałam i udałam się do biura, by zapytać uroczego Greka, który sprzedał mi bilet, co się dzieje z naszym promem. Okazało się, że tamtego dnia wyjątkowo odpłynął z innego nabrzeża. Następny prom miał być dzień później, o tej samej porze. Znaleźliśmy się w sytuacji przymusowej. Zawróciliśmy do zatoki, którą tak miło zapamiętaliśmy. Ku naszej radości był tam domek z jedynym wolnym pokojem. Tak więc nieporozumienie z promem dostarczyło nam niezapomnianych wrażeń.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2017
"Dziennik podróży" Bolesława Stelmacha [galeria]
"Dziennik podróży" Bolesława Stelmacha [galeria]
Okładka i rozkładówki książki "Dziennik podróży" Bolesława Stelmacha, projekt graficzny: kolektyw kilku.com (Idalia Smyczyńska, Paweł Szarzyński, Robert Zając), wydawnictwo Ośrodek "Brama Grodzka – Teatr NN", nagroda w konkursie 50 Books | 50 Covers, 2017.
Olga Lipińska
Olga Lipińska

Reżyserka, scenarzystka, felietonistka i satyryczka, autorka popularnych telewizyjnych programów kabaretowych. Za zasługi dla kultury odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Medalem Gloria Artis.
Urodzona 6 kwietnia 1939 roku w Warszawie, absolwentka wydziału reżyserii warszawskiej PWST. Zrealizowała kilkadziesiąt spektakli dramatycznych w Teatrze Telewizji m.in. sztuki Aleksandra Fredry, Juliusza Słowackiego, Alfreda de Musseta. Najsłynniejsze z nich to "Damy i huzary", " Gwałtu, co się dzieje", "Zemsta" oraz "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i górale". Reżyserowała także na scenach teatralnych i w operze. Współpracowała z Operą Śląską i Operą Poznańską, ale też z Festiwalem Polskiej Piosenki w Opolu czy festiwalem FAMA w Świnoujściu.
Wieloletnia dyrektorka warszawskiego Teatru Komedia, wychowanka Studenckiego Teatru Satyryków. Szerszej publiczności znana jest przede wszystkim jako autorka popularnych programów kabaretowych i rozrywkowych emitowanych w polskiej telewizji od końca lat sześćdziesiątych: cyklu "Właśnie leci kabarecik" i "Kabaretu Olgi Lipińskiej".
" Moja praca artystyczna zaczęła się od pracy z kamerą. I to mi zostało. Mówiąc szczerze - wolę pracę z kamerą niż teatr żywego planu. Zawsze w teatrze denerwował mnie jeden punkt widzenia.(...) Bardzo poważnie traktowałam kabarety, bo dużo w nich powiedziałam. Jedną z nagród przyznano mi "za ratowanie Polaków od grzechu niemyślenia " - mówiła Olga Lipińska w wywiadzie dla Ninateki.pl. "
W swojej pracy kontynuowała najlepsze tradycje kabaretowe spod znaku Zielonej Gęsi. To właśnie humor i liryka Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego wpłynęły na charakter twórczości Olgi Lipińskiej. Nie stroniła od polityki, Izolda Kiec zauważa, że patronem idei jej kabaretu był przecież Stańczyk, a wizerunek królewskiego błazna zdobił jedną ze ścian teatrzyku.
"Kulturalni i wykształceni muszą być widzowie, chcąc rozszyfrować dowcipy i aluzje obecne w kolejnych scenach rozgrywających się w tym przedziwnym teatrzyku. I tak w cyklu "Właśnie leci kabarecik" Olga Lipińska umieściła znakomitą, prześmieszną inscenizację Zemsty, powierzając rolę Cześnika, Piotrowi Fronczewskiemu, a Dyndalskiego - Barbarze Wrzesińskiej, która niespodziewanie zamieniała się z... Janem Kobuszewskim" - czytamy w książce "Historia polskiego kabaretu" ( Izolda Kiec, Wydawnictwo Poznańskie)
Z lekkością, ironią i bezkompromisową odwagą reżyserka komentowała nie tylko o codzienność w PRL, ale też zmiany ustrojowe po 1989, ilustrując nową rzeczywistość często wzbudzającymi ogromne emocje i kontrowersje tekstami Agnieszki Osieckiej, Magdy Czapińskiej czy Ryszarda Marka Grońskiego. Reżyserka chętnie sięgała też do motywów z "Wesela"Wyspiańskiego, głównie do symboliki chocholego tańca oraz do twórczości Witkacego.
Eksperymentowała z kabaretową formą, odsłaniała przed widzami kulisy telewizyjnej produkcji:
"Lipińska bowiem w swoich kabaretach neguje przestrzeń telewizyjnego planu, nadając jej prywatny, nawet - intymny wymiar. Wypróbowany przez Starszych Panów chwyt teatru w teatrze ( w zmodyfikowanej wersji: kabaretu w kabarecie) zacieśnia związek tych na scenie z tymi, którzy znajdują się po drugirj stronie szklanej szyby. (...) Ta przestrzeń wymaga lokatorów szczególnych: artystów, dziwaków, osobowości, charyzmatycznych bojowników o swą frywolną sztukę (...)" - pisze Izolda Kiec.
Przez 30 lat funkcjonowania kabaretu przewinęło się przez niego wielu wybitnych aktorów, którzy jak twierdzi sama Olga Lipińska stawali się tu najlepsi. "Byli nie do podrobienia, niepowtarzalni, niezastąpieni, po mistrzowsku operowali prawdą, skrótem i formą" - pisała reżyserka we wspomnieniach "Co by tu jeszcze?". To między innymi wspomniany już Piotr Fronczewski, Jan Kobuszewski i Barbara Wrzesińska oraz Marek Kondrat, Janusz Gajos, Krystyna Sienkiewicz.
Oprócz spektakli i kabaretonów, Olga Lipińska ma na swoim koncie także kilka książek. To: "Mój pamiętnik potoczny", " Co by tu jeszcze?" i "Jeszcze słychać śmiech".
źródło: wyd. Prószyński i S-ka, wikipedia, ninateka.pl
Wojciech Orliński, "Lem. Życie nie z tej ziemi"
Wojciech Orliński, "Lem. Życie nie z tej ziemi"

Wszystkich przekonanych, że posiedli pełną wiedzę o Stanisławie Lemie, namawiam do szybkiego uzupełnienia braków. Pomoże im w tym biografia "Lem. Życie nie z tej ziemi" pióra Wojciecha Orlińskiego. To pierwsza tak bogata w szczegóły próba podsumowania życiowych doświadczeń autora "Cyberiady", szczegółowo skonfrontowana z ich pisarskim odwzorowaniem w powieściowych wątkach.
Biograf Stanisława Lema– jakby pozazdrościł pisarzowi przewrotnej lekkości pióra – zaczął nietypowo, wprowadzając czytelnika w hipotetyczny harmonogram jednego dnia z życia pisarza. Fikcja w biografii nie wydaje się jednak najlepszą metodą jej uwiarygodnienia. Lekturowa prowokacja kończy się na szczęście równie nagle, jak się zaczęła.
Porzucając pokusę pisania zbeletryzowanej biografii, Wojciech Orliński posługuje się odtąd wyłącznie faktografią. Czerpie sporo z nowo odkrytych czy też wcześniej niewykorzystanych źródeł. Z biegłością detektywa rozszyfrowuje wiele zagadek z przeszłości pisarza, którego żydowskie korzenie powodowały tym większą traumę jego wojennych przeżyć we Lwowie czasów Holocaustu.
"Niemcy podczas wszystkich tych pogromów oczywiście byli obecni, ale – jak to Lem opisuje wprost – 'stali w pewnym oddaleniu', bo to wszystko było okrutną ceremonią, którą ludność miejscowa odprawiała na ich cześć, w nadziei (skądinąd daremnej) na łaskawość nowego okupanta. Wszędzie, gdzie Niemcom udawało się tak pokierować wydarzeniami, żeby krew mordowanych Żydów została na rękach litewskich, łotewskich, estońskich, polskich, ukraińskich czy białoruskich – starali się ograniczać do filmowania i dokumentowania, żeby móc w propagandowych reportażach przedstawiać siebie jako przedstawicieli cywilizowanego narodu, ze zdumieniem obserwujących wschodnioeuropejską dzicz."
Nieznośna lekkość pióra Lema ujawniała się z nagła i nieoczekiwanie – jak choćby w dramatycznych wspomnieniach Rappaporta, czyli jednego z bohaterów "Głosu Pana". Ile z tych bolesnych doświadczeń było przejściem samego autora? Orliński spytał o to jego żonę Barbarę Lem, która mu lakonicznie odpowiedziała, że wszystko.
Stanisław Lem znalazł się kiedyś w sytuacji człowieka, który dosłownie w ostatniej chwili uniknął rozstrzelania przez… No właśnie, przez kogo? W "Głosie Pana" opis łapanki i egzekucji akurat w tym fragmencie przybiera nieosobowe formy czasowników: "Wzięto go z ulicy", "rozstrzeliwano ich grupami", "uchylono wielką kratę". "Kto wziął? Kto rozstrzeliwał? Kto uchylił?"– zastanawia się Orliński. Lem nader zręcznie manewrował piórem: nie mógł wtedy ujawnić, że robili to Ukraińcy. Nie napisał jednak, że robili to Niemcy.
Niemiecki oficer pojawił się dopiero, gdy rozstrzelano prawie wszystkich. Pozostałych przy życiu zmuszono do uprzątania zwłok pomordowanych tuż przed nimi. Tomasz Lem przytoczył słowa ojca, iż trupi "fetor, jakim przeszło jego ubranie, był tak straszny, że trzeba było je spalić".
Stosunek Lema do Niemców najlepiej oddaje wzmianka w jego liście do Ryszarda Kapuścińskiego. Kiedy Niemcy komplementowali pisarza za potoczystość w posługiwaniu się ich językiem, odpowiadał im, że ma znajomość raczej bierną, bo podczas okupacji było wiele okazji do słuchania, ale niewiele do odpowiadania.
Fakt urodzenia we Lwowie jeszcze długo po wojnie nie był dla Polaków sprzyjającą okolicznością. Miasto znalazło się w całkiem innych, uzgodnionych w Jałcie granicach, co w PRL-u stanowiło istotny problem, zwłaszcza dla ludzi pióra. Stanisław Lem jako bezpartyjny pisarz poczytnych, wysokonakładowych dzieł musiał być szczególnie ostrożny, żeby w swojej prozie nieopatrznym słowem nie wejść w zatarg z eksponentami państwowego mecenasa.
Prowadziło to do absurdalnych sytuacji. Autor "Solaris" w udzielanych wywiadach przedstawił kilka różnych, wzajemnie się wykluczających wersji swego życiorysu, przez co stawał się twórcą coraz bardziej tajemniczym i nieuchwytnym. W autobiograficznej książce zmuszony był pominąć personalia niektórych krewnych.
"Ciotka zyskała imię dopiero dobre trzydzieści lat po publikacji 'Wysokiego Zamku'. W wywiadzie z Tomaszem Fiałkowskim Lem powiedział, że miała na imię Berta i była matką Mariana Hemara. W latach sześćdziesiątych mówienie o Hemarze nie miało sensu, cenzura i tak by to usunęła z książki (albo książka w ogóle by się nie ukazała)."
Mimo bliskiego pokrewieństwa dusz i szczerej przyjaźni z Janem Józefem Szczepańskim, znanym w literackim środowisku z nieprzejednanego stanowiska wobec poczynań komunistycznej władzy, Lem z zasady nie angażował się w żadne polityczne akcje. Nie oznaczało to wcale, że się utożsamiał z narzuconym Polakom systemem, wraz z jego postawioną na głowie ekonomią (w latach sześćdziesiątych Lem był na przykład zmuszony regularnie kupować opał do ogrzewania domu za dewizy, bo za złotówki się nie dało: "Wpłacone dolary na PKO jeszcze Wąglami nie obrodziły, więc parę razy dziennie o różnych Dyrektorów bywam, a opierdalam, że strach, bom Waryat"– pisał w jednym z listów do Sławomira Mrożka), do których to praktyk żywił nieprzejednany wstręt. Jego nastawienie do ówczesnego ustroju da się wyczytać nie tylko w satyrycznych próbach scenicznych, pisanych i inscenizowanych na użytek najbliższych członków rodziny czy zaufanych przyjaciół, ale także w przewrotnie zakamuflowanych pastiszowych formach oficjalnie wydawanych utworów.
Była to prywatna gra czy wręcz wojna podjazdowa pisarza z władzą i cenzurą. Jak zauważa Orliński, na szczęście mało kto interesował się równie "niepoważnym" działem beletrystyki. Nawet Jan Błoński– przyjaciel pisarza, a zarazem bliski sąsiad i częsty gość w jego domu na krakowskich Klinach.
"Żaden polonista w Polsce nie traktuje serio literatury fantastycznej. Co ma tę dobrą stronę, że pisarz może sobie pozwolić na wszystko, bo nie będą jego dzieła obracać na nice ani krytyk, ani cenzor. A przecież Trurl i Klapaucjusz w kolejnych opowiadaniach knują przeciwko najrozmaitszym gnębiącym ich tyranom, różnym Okrucyuszom, Mandrylionom i Potworykom. Aluzje są coraz oczywistsze, ale cenzura to przepuszcza, choć gdzie indziej czepia się byle czego."
Trybutu spłacanego władzy nie udało się jednak uniknąć. Z początkiem lat pięćdziesiątych na scenach trzech teatrów w kraju pojawiła się inscenizacja sztuki "Jacht 'Paradise'", napisanej przez Stanisława Lema wspólnie z Romanem Husarskim (podpisującym się pseudonimem: Roman Hussarski). Utwór, zamierzony jako satyra na zachodni styl życia obrzydliwie bogatych kapitalistów, mimowolnie ujawniał podstawowe niedostatki całkiem innego systemu.
"Lem i Husarski, pisząc 'Jacht…', musieli prawdopodobnie pękać ze śmiechu, a i na premierze zapewne trudno się było powstrzymać od chichotu, gdy na przykład służący niosący imperialistom na tacy owoce cytrusowe potknął się, owoce upadły na scenę i rozległ się odgłos przypominający turlanie kul do kręgli. Owoce były drewnianą imitacją, bo skąd w stalinowskiej Polsce wziąć prawdziwe cytrusy?"
Z kolei w uważanych za fantastykę naukową powieściach Lema pojawiały się mniej lub bardziej zawoalowane aluzje do mało ponętnej doczesności spod znaku sierpa i młota, usilnie wdrażanej także w naszym kraju. Pisarz wyspecjalizował się wówczas w zastawianiu pułapek logicznych, czyniących bezużytecznymi cenzorskie zapisy. W finale "Edenu" okazało się na przykład, że przeszło sto wcześniej na obcej planecie, do której dotarła załoga naszych kosmonautów…
"…rozpoczęto budowę idealnego społeczeństwa i skończyło się to tym samym, co podobne eksperymenty na planecie Ziemia: masowymi grobami. Tym razem Lem nie skarżył się na problemy z cenzurą, bo zapewne ich nie było. Cenzor, który by przyznał, że widzi jakieś aluzje do ustroju PRL w alegorycznej opowieści o zbrodniczym totalitaryzmie na innej planecie, sam by potwierdził, że coś mu się nie podoba w ustroju PRL. W jego dobrze pojętym interesie leżało udawanie, że nie zrozumiał aluzji, nawet jeśli zrozumiał ją świetnie (a właściwie: tym bardziej wtedy)."
W "Lemie. Życiu nie z tej ziemi" Wojciech Orliński pomieścił wiele znaczących faktów z życia autora "Summa technologiae", który na przekór powszechnym wyobrażeniom bynajmniej nie tworzył literatury science fiction. On jedynie z satyrycznym zacięciem opisywał ponurą rzeczywistość pewnego niewielkiego kraju nad Wisłą, igraszką nieprzewidywalnego losu wtłoczonego między dwie imperialne tyranie, w dwudziestym wieku zamienione na dwie obłąkańcze ideologie, czego opłakane skutki jego mieszkańcy zmuszeni są ponosić do dzisiaj. Oczywiście pisał to nie wprost, co sprawiało, że jego pióro nabrało z czasem niezwykłych umiejętności radzenia sobie w najbardziej podbramkowych sytuacjach.
"Po trzech tygodniach od wprowadzenia stanu wojennego Lem wysłał do Wolfganga Thadewalda odkrytkę – czyli list pozbawiony koperty, żeby cenzura się nie musiała męczyć z jego przeczytaniem – w której wspominał o spotkaniu w sprawie 'Kataru', rzekomo umówionym podczas ostatniej bytności pisarza w Berlinie Zachodnim. To była mistyfikacja, ale polskie władze nie miały możliwości tego zweryfikować – a z drugiej strony Lem miał dostatecznie dużo papierowych dowodów na to, że prace nad filmem cały czas postępują. Podpisał przecież umowę i dostał pierwszą transzę zaliczki. W tej sytuacji, gdyby władze odmówiły mu paszportu, gwarantowały sobie kolejny międzynarodowy skandal – Lem nawet nie musiał tego sugerować, to wynikało wprost z opisanego w liście fikcyjnego scenariusza: oto w połowie kwietnia w Berlinie niemieccy filmowcy będą czekać na pisarza z Polski, ale dowiedzą się, że nie wypuszczono go z kraju… Paszport więc oczywiście dostał."
Warto czytać Stanisława Lema, nie lada mędrca, dla którego nie było rzeczy niemożliwych (łącznie z brawurowym zdobywaniem w sezonie narciarskim – dla siebie, rodziny i znajomych – swobodnego dostępu do kolejki linowej na Kasprowy Wierch). Równie intrygująca jest też jego biografia, pióra Wojciecha Orlińskiego, autora wydanej przed dziesięciu laty książki – "Co to są sepulki? Wszystko o Lemie". W swoim "Lemie. Życiu nie z tej ziemi" ten ścisły umysł (absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego; 1994) a humanista z powołania, wnikliwie jak nikt przed nim prześwietlił duszę autora "Filozofii przypadku".
Autor: Janusz R. Kowalczyk, sierpień 2017
2017/08/02
Wideo Culture.pl
Zmarła Wanda Chotomska
Wojciech Orliński, "Lem. Życie nie z tej ziemi"
Wakacje w prozie dla młodzieży
Wakacje w prozie dla młodzieży

Książki przygodowe adresowane do nastolatków z akcją rozgrywającą się podczas wakacji cieszą się nieodmiennie czytelniczym wzięciem. Najciekawsze są te z sensacyjno-detektywistycznymi wątkami, pióra autorów o przednim poczuciu humoru. Najwięcej tego typu powieści ukazało się w latach 60. i 70., którym obecne, zupełnie odmienne realia nie odebrały siły czy atrakcyjności.
Do najchętniej czytanych autorów tak pojętej literatury wakacyjnej należą przede wszystkim Kornel Makuszyński (publikujący już przed wojną), Edmund Niziurski, Adam Bahdaj i wielu innych autorów pojedynczych powieści.

Podobnego wysypu książek z wakacjami w tle dzisiejsi młodociani czytelnicy mogą swoim rodzicom czy dziadkom jedynie pozazdrościć. Łącznikiem "między dawnymi a nowymi czasy" pozostaje od 1981 roku Małgorzata Musierowicz z kilkoma powieściami z cyklu "Jeżycjada", a od 2010 roku także Marcin Szczygielski, oferujący w swojej prozie zupełnie nowe, świeże spojrzenie na powikłania współczesnego świata i bezradność zagubionych w nim ludzi.

Stawkę pisarzy czerpiących narracyjną korzyść z perypetii uczniów okresowo wolnych od szkolnego obowiązku otwiera niezawodny Kornel Makuszyński. Jego "Wyprawa pod psem" (1936) opowiada o letniej wędrówce po Polsce trzech podopiecznych z warszawskich klas niższych – bardziej w społecznym niż w szkolnym znaczeniu tego zwrotu. Zdzisławowi, Zenobiemu i Zbyszkowi towarzyszy psi przybłęda Apasz, przypominający diabła, choć przewyższa go "łajdackim sprytem".
Dzięki psim wybrykom wyprawa nabiera niespodziewanego tragizmu. Chłopcy muszą się ratować z wielu podbramkowych sytuacji, a pokonując kolejne progi trudności, ćwiczą męstwo i hart ducha. Solidarnie współdziałając, zacieśniają więzi przyjaźni.
Proza Makuszyńskiego ma więc walor inicjacyjny. Dydaktyczną wymowę książki łagodzi zawarty w niej humor słowny i sytuacyjny. Dotyczy to także kolejnej powieści Makuszyńskiego "Szatan z siódmej klasy" (1937).
Tytułowy Szatan to Adaś Cisowski, nazwany tak przez kolegów z powodu swoich niezwykłych umiejętności logicznego myślenia. Odkrycie systemu typowania uczniów do odpowiedzi przez nauczyciela historii Karola Gąsowskiego powoduje, że pedagog zaprasza bystrego ucznia na wakacje do majątku swego brata. Nikt tam bowiem nie radzi sobie z rozwikłaniem zagadki serii kradzieży kolejnych pałacowych drzwi.
Obok intrygującej detektywistycznej zagadki Adam mierzy się również z subtelnym czarem siostrzenicy historyka. Szybko wpada na trop zagadkowego skarbu, ukrytego w okolicy dworku przez powracającego do Francji napoleońskiego żołnierza. Wkrótce się okazuje, że młodemu detektywowi depcze po piętach szajka groźnych przestępców.

W sensacyjnym duchu utrzymane są również powieści Adama Bahdaja, poczynając od "Wakacji z duchami" (1961), które są opowieścią o trójce chłopców spędzających wakacje w leśniczówce na południu Polski. W jej pobliżu wznoszą się mury starego zamczyska. Miejscowa legenda głosi, że nocami grasowały tam duchy Bogusława Łysego i Brunhildy Brandenburskiej, pilnujące skarbu ukrytego w podziemiach.
Nagłe a niespodziewane pojawienie się białych widm na blankach zamkowych murów skłoni chłopców do podjęcia własnego śledztwa. Tym pilniejszego, że w okolicy krąży kilku podejrzanych osobników. I jakby chłopcom mało było emocji, do ich leśniczówki na czas wakacji zawitała atrakcyjna dziewczyna.

Fantastyczną detektywistyczną zagadkę odnajdziemy także na kartach książki Bahdaja "Uwaga! Czarny parasol!" (1963). Kubuś i jego koleżanka Hipcia początek wakacji spędzają w Warszawie, poświęcając się rozwiązywaniu tajemniczych przypadków. Błaha na pozór sprawa odnalezienia uprowadzonej jamniczki zaowocuje kolejną – odszukaniem starego angielskiego parasola ze srebrną rączką, co przyczyni się w efekcie do odkrycia nielichej kryminalnej afery.
W "Kapeluszu za 100 tysięcy" (1966) niestrudzony Adam Bahdaj przedstawi z kolei nastoletnią detektyw w spódnicy. Koledzy nazywali ją Dziewiątka. Była bowiem szefem gangu i ośmiu starszych od niej wyrostków słuchało jej jak własnej matki.
Podczas wakacji nad morzem główna bohaterka powieści wpada na trop afery szpiegowskiej. Pomaga również roztargnionemu wiolonczeliście odnaleźć kapelusz, wart zresztą wielokrotnie więcej, niż sugeruje tytuł.

W zestawieniu książek Adama Bahdaja o przygodach wakacyjnych nie sposób pominąć "Podróży za jeden uśmiech" (1964). Obrotny życiowo Poldek i rozpieszczany szkolny prymus Duduś nieoczekiwanie tracą gotówkę przeznaczoną na przejazd do swoich mam nad morzem. Rozpoczynają więc emocjonującą włóczęgę autostopem przez pół Polski, co daje im możliwość poznania ciekawych ludzi, ale i samych siebie.
Inne powieści Bahdaja o tematyce wakacyjnej to nieco mniej popularni "Piraci z Wysp Śpiewających" (1965), z akcją rozgrywającą się w "egzotycznych" plenerach Jugosławii oraz "Tańczący słoń" (1987), gdzie autor wprowadza wątek autobiograficzny związany z jego okupacyjnym pobytem na Węgrzech.
Pora jednak oddać sprawiedliwość kolejnemu płodnemu autorowi intrygujących opowieści – Edmundowi Niziurskiemu. Żywa intryga i dowcip jego utworów wciąż zjednuje sobie coraz to innych młodych czytelników.
"Wielka heca" (1962) to opowieść o ponad setce chłopców zgrupowanych na koloniach nad mazurskim jeziorem. Nieoczekiwane zniknięcie dwóch kolonistów – poszukiwanych przez skrajnie niekompetentnych funkcjonariuszy miejscowej milicji – sprawiło, że reszta chłopców nieoczekiwanie pozostała bez opieki wychowawców. Zmusiło to niesforny dotąd ludek do przejęcia inicjatywy, co pomimo pewnych perturbacji doprowadziło w końcu wszystkich do szczęśliwego finału.

"Klub włóczykijów" (1970) Niziurskiego to pouczająca wyprawa w głąb polskiej historii. Mimo poprawki z geografii Kornel Kiwajłło decyduje się wyjechać ze swym stryjem, archiwariuszem Dionizym, na poszukiwanie powstańczego skarbu z 1863 roku.
Wraz z nimi (trasą: Warszawa, Pułtusk, Kurpie, Góry Świętokrzyskie) podąża korepetytorka Kornela oraz jego szkolny kolega ze swym starszym bratem – studentem politechniki, którym przyjdzie podjąć koncepcyjną walkę z wchodzącymi im ustawicznie w drogę diablo sprytnymi recydywistami: Bogumiłem Kadryllem i Wieńczysławem Nieszczególnym.
"Awantura w Niekłaju" (1962) to z kolei historia młodzieży szkolnej korzystającej z dobrodziejstw półkolonii. Nieformalnie dzielili się na trzy grupy rywalizujące o kontrolę nad przyfabrycznym Starym Ogrodem, choć jednocześnie brali udział we wspólnych próbach inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Pomimo "plemiennych" podziałów wkrótce jeszcze mocniej zwarli szeregi, żeby zniweczyć zakusy bandziorów, usiłujących wywieźć z kraju wykradziony z miejscowej fabryki prototyp "beztłokowego" silnika.

Ważną pozycję wakacyjnego nurtu dla młodych ludzi jest "Spotkanie nad morzem" (1962) Jadwigi Korczakowskiej. Autorka pokazała w niej przemianę rozkapryszonej i samolubnej jedynaczki Danusi, która podczas wypoczynku nad morzem spotyka niewidomą Elzę. Z racji swego kalectwa i sieroctwa dziewczynka jest odtrącana przez inne dzieci we wsi. Przyjaźń z Elzą całkowicie odmienia Danusię, która bezpośrednio styka się z ludzkim nieszczęściem i pierwszy raz w życiu czuje się za kogoś odpowiedzialna.

Problem odpowiedzialności jest tematem powieści "Ten obcy"Ireny Jurgielewiczowej (1961), traktującej o duchowym dojrzewaniu kilkorga wiejskich dzieci, spotykających tajemniczego uciekiniera z domu Zenka. Przełamywanie wzajemnych uprzedzeń i stopniowe docieranie do niewesołej prawdy o przyczynie samotniczej włóczęgi chłopaka, coraz mocniej konsoliduje grupkę. Okazywana Zenkowi pomoc ma wpływ nie tylko na niego – przy okazji uzdrawia wzajemne relacje dzieci z ich rodzicami.
Interesujące powieści o letnich doświadczeniach młodzieży wypełnić mogą jeszcze niejedną półkę. W telegraficznym skrócie dopowiemy tylko, że warto wciąż sięgać po następujące książki z intrygująco i dowcipnie opowiedzianymi wakacyjnymi historiami:
- Seweryna Szmaglewska, "Czarne Stopy" (1960)
- Ewa Lach, "Kosmohikanie" (1962)
- Ludwika Woźnicka, "Wakacje z Czarką" (1965)
- Janusz Domagalik, "Koniec wakacji" (1966)
- Stanisław Bareja [pisarz, nie reżyser], "Jadźka i my" (1975)
- Zofia Chądzyńska, "Wakacje z Zygą" (1977)
- Małgorzata Musierowicz, "Ida sierpniowa" (1981), "Nutria i Nerwus" (1994), "Córka Robrojka" (1996), "Wnuczka do orzechów" (2014), "Feblik" (2015)
- Agnieszka Paszkot-Zgaga, "Ciotka, licho i niedzickie zamczycho" (2003)
- Marcin Szczygielski, "Za niebieskimi drzwiami" (2010), "Czarny młyn" (2011), "Czarownica piętro niżej" (2013)
- Izabela Sowa, "Blanka" (2012)
Można zapewne dorzucić jeszcze sporo nazwisk innych autorów i więcej tytułów. W tym zestawieniu znalazły się książki, które najlepiej przetrwały próbę czasu. Są wciąż wznawiane, czytane, dostępne w bibliotekach.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, sierpień 2017
Wakacje w prozie dla młodzieży
Stefan Grabiński – historia [galeria]
Stefan Grabiński – historia [galeria]
Pisarz, jeden z pierwszych twórców polskiej fantastyki. Urodził się 26 lutego 1887 roku w Kamionce Strumiłowej nad Bugiem, zmarł 12 listopada 1936 roku we Lwowie. Czytaj więcej.
Muzyka w poezji
Muzyka w poezji

Za czasów starożytnych muzyka i poezja były nierozłączne. Muzy greckie wyobrażano z instrumentami w dłoniach: Erato, od poezji miłosnej – z kitarą; Euterpe, od poezji lirycznej – z aulosem i tylko głęboko zamyśloną Polihymnię, od pieśni i poezji chóralnej, przedstawiano bez atrybutu. Dziś związki obu tych dziedzin sztuki nie zawsze są tak ścisłe, choć wzajemne inspiracje są nadal aż nadto widoczne.
W polskiej mowie wiązanej pokrewieństwo muzyki i poezji występowało, rzec można, od zarania: "Lutni moja, ty ze mną, bo twe wdzięczne strony / Cieszą umysł trapiony"– pisał w "Pieśni 7"Jan Kochanowski ("Pieśni. Księgi wtóre"). Muzyka wielokrotnie wybrzmiewała choćby ze strof "Pana Tadeusza"Adama Mickiewicza, np. w opisach koncertu Jankiela czy gry Wojskiego na rogu. A za Cyprianem Kamilem Norwidem i jego "Fortepianem Szopena" powtarzamy z kolei, że: "Ideał sięgnął bruku".
Wiele znaczących utworów poświęconych muzyce przybrało formę rozbudowanych poematów, jak "Mochnacki"Jana Lechonia czy "Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha"Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, których ze względu na rozmiary w całości publikować nie sposób, a we fragmentach szkoda. Nasz wybór obejmuje przeto mniejsze objętościowo utwory, co nie znaczy, że mniej godne uwagi.
Katarzyna Boruń, "Tosca"
"Sztuką żyć nie sposób, lecz można dobrze żyć ze sztuki.Rauty i akademie, dobroczynne bale, koncerty o poranku.Śpiewaczka to nie zawód dla godnej kobiety.Przed sierotami śpiewam wdzięczne suchotniczki,przed prefektem policji gram pierwsze naiwne.Wiem, że śpiewaczka to nie jest zawód uczciwej kobiety,ale czy policjant to dobra praca dla czułego kochanka,a artysta to najlepsze zajęcie dla patrioty?Lecz zawsze wszystko na mnie.Mnie po prostu słychać.Ja każdy przewrót witam z górnym ce na ustach,głos mi nie grzęźnie w gardle nawet w partii zdrady.Scarpia je, Mario jęczy, a ja ciągle śpiewam."[Katarzyna Boruń, "Tosca" z tomu "Muzeum automatów", 1985]
Jan Brzechwa, "Muzyka"
"W nocy zbudziłem się – grają organy!Ciemność napełnia mnie, stoję wezbrany,Pienię się, pienię się gniewem i winem,Okna otwórzcie mi – niech już odpłynę!W niebie napięte są struny płomienne,Do nich przedzieram się w noce bezsenne,Do nich przedzieram się pieśnią w obłędzie,Ręce złamane mam! Rąk już nie będzie!Liryka, liryka – gorycz w piołunach,Rwijcie się, wijcie się dźwięki na strunach,Obłęd wyzwolił mnie, w gędźbę przetopił,Muzyka! Muzyka! Nicość i popiół!"[Jan Brzechwa, "Muzyka"]
Stanisław Czycz, "Ellington"

"Może słyszędalekie klaszczące dłoniejeśli ktoś tam tańczy bardzo lekkoto widzę tylko trzepoczące dłoniewzlatujące w upalne południenad szeroką spopielałą drogąalbotrzepot motylana skraju drogijego skrzydła na moment nieruchomiejąjak lotki bombywbitej nagle w kurzWznosi się srebrzysty pyłi nie mogę cię zobaczyćEllingtonlubprzeźroczyste skrzydła komaraczypęk wstążek wskazujących kierunek wiatruzwiewanych w zachódzanim poderwą się w niebowzlecąlśniące strzępkityle tylko"[Stanisław Czycz, "Ellington" z tomu "Wiersze wybrane", 2014]
Cezary Maciej Dąbrowski, "Mowa dźwięków"
"Jak opętany – nie możesz przestać nasłuchiwać…dążysz do tego dźwięku, który się przebija,musisz dokończyć przestając oddychać…z żalem, kiedy mija.Co powoduje tak wielkie wzruszeniew tej mowie dźwiękiem nazywanej?Co powoduje serca uwięzienie,gdy (właśnie ten) ostatni dźwięk dotyka fortepianu?Dlaczego Ten akord zapada tak ciężko,że oddychać nie chcesz dopóki nie minie?Dlaczego nastraja cię zwycięsko,Ten właśnie akord… póki nie zaginie…Mowa dźwięków duszy zapisana w czasie,każda jej sylaba perłą na atłasie. Targa tobą,wzrusza dreszczem, trzepotaniem,serca arytmią, wezbraniem.Mowa bezpośrednia, kiedy serce słucha,gdy wpadają dźwięki do twojego ucha.Nie wiń instrumentu, niech Słowo powstanie,niech Twe serce śpiewa – Będzie przywołaniem.19 lutego 2014 r."[Cezary Maciej Dąbrowski, "Mowa dźwięków" z tomu "Ech, żywocie…", 2016]
Jerzy Dąbrowski, "Podwórkowa orkiestra"
"Na moim osiedlu, w ubiegłą niedzielęzjawiła się orkiestra. Skład następujący:harmonista – baryton (żeby było weselej)z kolegą gitarzystą (tenorem śpiewającym).Szli, powiedziałbym, godnie, patrząc w okna jak w twarze.Harmonia ozdobniki wygrywała z fasonemza to głębsze akordy brał ten pan na gitarze.Głosy mieli, na ucho, jakby ciut zaniżone.Nikt na balkon nie wyszedł, choć balkonów tu mrowie(w telewizji – bokserzy, kotlet właśnie się smażył).Coraz smutniej więc grali muzykalni panowieto się czuło w harmonii. I wyraźnie w gitarze.Żal. Wyszedłem, choć zimno. Zobaczyli, podeszligitarzysta – tenorek, harmonista – baryton.– Panie szefie – krzyknęli. – Pod to życie, pod deszczykobstalujem dla pana tango La Cumparsita!Takt rytmiczny, do słuchu, przeciął niedzieli ciszę(wciąż się bili bokserzy i kotlecik się smażył).Nie darowałbym sobie, gdybym do nich nie wyszedł.Wiecie, o co mi chodzi, choć nie umiem wyrazić...Forsy żadnej nie chcieli, słowo daję, niech sczeznę.Grali czysto, bez fuchy, najwyraźniej wzruszeni.Ludzie u nas już tacy, że grosika nie wezmąod kogoś, kto naprawdę ich potrafi docenić."[Jerzy Dąbrowski, "Podwórkowa orkiestra", w audycji Muzyka i Aktualności, Polskie Radio, lata 70.]
Stanisław Dłuski, "Bolero"
"Kobieta o nogach długich, jakmoje myśli o Himalajach, zespódniczką, która ledwozasłania jej ciemną intonację.Wzmaga się mój apetyt,zamawiam podwójne ruskie,zagryzam cytryną z herbatą:przede mną trudne popołudnie,niczym bolero tańczonena wietrze"[Stanisław Dłuski, "Bolero" z tomu "Dom i świat", 1998]
Janusz Drzewucki, "Arcangelo Corelli. Saksońska kadencja"
"Jesień przychodzi zawsze za wcześnie,rdzawymi liśćmi z pożółkłych listów,w podmiejskim parku nagie posągi,o wiatr oparte, grają na skrzypcach.Z pęknięcia ciszy sączą się dźwięki,bezdomny chłopiec u bramy szlocha,ochrypły świergot gałąź uchwycił,gorzkim płakaniem zaklina wieczór.Wkrada się w drzewa chłód przenikliwy,pod korą w żyłach krew biała płynie,wygasłe pszczoły w wyschłych fontannachpełen zagadek stawiają pasjans.Klasztornym gankiem mnich spaceruje,starzec bez twarzy w brudnym habicie,rozgryza szeptem słowa z brewiarza,w zimnym pogłosie kościelnych murów.Skostniały żebrak szuka schronienia,w torbie podróżnej zgłodniałe dziury,szczury zbiegają w wąwozy śmietnisk,chwalić odpadki z pańskiego stołu.W przydrożnej karczmie Żydzi zasiedli,bezmyślnie patrzą w ogień kopcący,czasami werset wypadnie z księgi,w dzbanie powoli stygnie jabłecznik.Jesień przychodzi zawsze za wcześnie,rdzawymi liśćmi z pożółkłych listów,w podmiejskim parku nagie posągi,o wiatr oparte, grają na skrzypcach."[Janusz Drzewucki, "Arcangelo Corelli. Saksońska kadencja" z tomu "Ulica Reformacka", 1988]
Leszek Falecki, "Blues zmęczony nocą"
"To przecież ja, kosmos już półnagiPozamykany w czterech ścianach szklankiA moja myśl wśród kapsułek nocyJest obumarła jak bożek pogańskiTo przecież ja, blues zmęczony nocąTo przecież ja, blues zmęczony nocąMam puste łóżko nieobecnych kobietPamięć wilgotną jak przedwczesny świtMam w sobie drzwi, drzwi uchylone cichoDo pustej sali, do upływu krwiTo przecież ja, blues zmęczony nocąTo przecież ja, blues zmęczony nocąTo przecież ja, kosmos już półnagiTo przecież, przecież ja w czterech ścianach szklankiTo przecież ja, drzwi uchylone cichoTo przecież ja, to przecież jaTo przecież ja, blues zmęczony nocąTo przecież ja, blues zmęczony nocąTo przecież jaTo przecież…"[Lesław Falecki, "Blues zmęczony nocą" z płyty "Harmonia świata", muz. Jacek Zieliński, wyk. Skaldowie, CD, 2006]
Konstanty Ildefons Gałczyński, "Ech muzyka, muzyka"
"O, dajcie mi te małe skrzypceMoże na skrzypcach wygramWiatr i pochyłą ulicęI noc, co taka niezwykłaEch, muzyka, muzyka, muzykaSpod smyka zielony kurzLecą gwiazdy zielone spod smykaDamy karo, bukiety róż.Uwzględnijcie mizerne granieI nie bijcie, gdy wezmę źleJakiś ton na strunie baraniejNa g, d, a, czy e.Prowadzi muzyka za smykiemDrzewa w niemej podzięce,Oczami za smykiem sunąZgrabiałe duże ręceNa moście stoją. Przez liścieŚwiatło na smyk sypieSłuchajcie – to dziecko nuciW czarodziejskim pudełku skrzypiec26 kwietnia 1936"[Konstanty Ildefons Gałczyński, "Ech muzyka, muzyka", napisany w noc, gdy za ścianą rodziła się córka poety Kira]
Jerzy Górzański, "Fado"

"Zetnijcie drzewo na moją trumnę–Śpiewa wspaniałaAmalia Rodriges.Odsłoń firankę w oknie,Moja miłości.Księżyc odbity w lustrzePowoli gaśnie,Zabierając moje spojrzenie.Jeszcze kołyska lata jest gorącaOd dziecięcych zaklęć i westchnień.A już starość –Ten wyschnięty potok,Pamięta tylko porzucone kamienie.
Zetnijcie drzewo na moją trumnę."[Jerzy Górzański, "Fado" z tomu "Koń Rimbauda zgubił podkowę", 2016]
Julia Hartwig, "Jazz weteranów"

"To gra Phil Woods to gra Phil Woods ze swoimia więc kontrabasnagły tupot strunpo schodach dźwiękówi każdy dźwięk osobny wyrazistyA trąbkaKiedy trąbka grato jakby rozbłysnął w ciemnościelektrokardiogram sercafortepian stuka jak zbiorowy pulszaś perkusista kiedy już uderzyogłasza chwile królestwa i chwałyLecz kiedy Philkiedy Phil Woods podniesie saksofonprzez instrumenty przebiega nagły dreszczrozmowa teraz wzlatuje na szczytyPhil Woods to średniej wagi chłop w skórzanej czapcegdy wyczekuje kołysze się lekkojakby melodia była srebrną rybą co z nim tańczyWspaniali – bo nie czują się wcale wspanialiJak gdyby to nie oni jakby to w nich grałten stary dobry orleański jazz(americana, 1998)"[Julia Hartwig, "Jazz weteranów" z tomu "Zobaczone", 1999]
Zbigniew Herbert, "Klawesyn"
"Jest to właściwie szafka z orzechowego drzewa z czarnym obramowaniem. Można by pomyśleć, że przechowują tam spłowiałe listy, cygańskie dukaty i wstążki. A naprawdę jest tam tylko kukułka zaplątana w gąszczu srebrnych liści."[Zbigniew Herbert, "Klawesyn", z tomu "Hermes, pies i gwiazda", 1957]
Jarosław Iwaszkiewicz, "Chopin"

"Nachylony nad ziemią, schowany w krzak bzu,Słucha jak śpiewa słowik, jak dziewczyna nuci,Zbiera z listka bzowego, krople zimnej rosy,By ją na ziemię zrzucić, gdy ziemię porzuci –W salonie osłabiony ręce jak łabędzieOpuszcza na klawisze, jak Bojan Igora,I zdziwione damy bledną niby kwiaty,A ich mężowie mówią: ta muzyka choraI dusząc się o sercu myśli: by umarłeWróciło w tamte strony, gdzie burza za burząNiszczy drzewa, katedry, serca, poematy.I wróciło to serce, i płonie – niby wieczór róża."[Jarosław Iwaszkiewicz, "Chopin", 16 czerwca 1949]
Bogdan Jaremin, "Adresy muzyki pani Ishizu"
"Japonka Ishizu nie znała twojego adresu.Pisała: Gould, Toronto, słyszała dźwięki północy.I otwierała się bez oporuta jasność muzykiktóra przeciąga nas na stronę wspólnego dobrata ciemność muzykiktóra usprawiedliwia wędrówkę w nieznaneta modlitwa muzykiktóra wzywa Boga współczucia dla każdego istnieniata wiara muzykiktóra obiecuje ziarno chtonicznemu łonu kobietyta spiżarnia muzykiktóra karmi sny oblężone przez rozpacz samotnychta głębia muzykiz której wyłania się wyspa pod stopami tonących.
Rozstąpcie się wrota uszu, otwórz się kamieniu sercaunieś się żelazna powieko nocy, ujawnij adresie bezczasu.Nadchodzi Bach, da nam lekcję słuchaniakantat oceanu, chorału świata i fugi gwiazd.Nad lodowatym pustkowiem polarne dźwięki. Zorza."[Bogdan Jaremin, "Adresy muzyki pani Ishizu" z tomu "Pracownia czasu", 2015]
Janusz Jęczmyk, "Taniec szkieletów"
"Szkielet Mateusz Siostra KlucznicaSzkielet Joanna Przejasny CysarzSzkielet Zofija Sir Bertrand RusselZiemia niczyja Pusta kaplicaKoło graniasteKółko Koszyczek Para za parąPrzy fisharmonii ognisty taperWidownia pełna Ślepy maszkaronKocur włóczęga Odwieczny pająkDiabeł w ornacieNim kur zapieje Nim z morza wstaniePocieszycielka Gwiazda ZarannaPorachuj kości Pojutrze przyjdęUcz się umierać Reszta to szwindelZa zabitymi okiennicamiRozwiana xiędza Baki sutanna"[Janusz Jęczmyk, "Taniec szkieletów" z tomu "Seledynowe słonie", 1960]
Krzysztof Karasek, "Tłumaczenie ostatnich kwartetów Beethovena"
Żeby być szalonym trzeba mieć wysoko postawione znajomości.Gdy ludzie przestają sobie mówić na Pan,reszta jest nie do uniknięcia.Dożyłem czasów, kiedy dzieci są starsze od rodziców.Dzięki temu uwierzyłem, że myślimy to samo.Jeśli chodzi o moją pracę, naraziłem dla niej życie,a rozum mój załamał się.To van Gogh.Nie było smutniejszej opowieści o miłościniż o Juliecie i Romeo.Jak łabędź umrę, śpiewając(Blanka z Otella).Dlaczego nasze sny są zawsze wieczne?Trzy wiedźmy: wiara,nadzieja, miłość.Trzecia godzina, godzina wiedźm.Przypadek jest być może pseudonimem Boga,kiedy się nie chce spoufalać.Must es sein? Must sein.14.03.2012"[Krzysztof Karasek, "Tłumaczenie ostatnich kwartetów Beethovena" z tomu "Przyszedł człowiek, żeby chłostać morze", 2017]
Janusz Kotański, "Sweet Baroque"
"jestem umieramoczy swe zawieramjestem umykamkończy się muzykajestem czy byłemkomuś tu się śniłemjestem i będęgdy do raju wejdęz tobą aniołemzasiądę za stołemnie będziemy pilijedli czy mówiliw jasności wpatrzenijuż nie zniechęceni"[Janusz Kotański, "Sweet Baroque" z tomu "Nic niemożliwego, 2011]
Mira Kuś, "Muzyka"
"Pamięci mojego Ojca, który nauczył mnie tej sztuki(w powietrzu nad przepaścią)wyciągnąć się na niej z dłońmi pod głowąi zagwizdać cichutkona słonko"[Mira Kuś, "Muzyka" z tomu "Gdzieś jest ta oaza", 1981]
Jerzy Liebert, "Muzyka poranna"
"Daleko i bardzo leciutko,Wiatr niebo i drzewa kołysze,Ptaki błękit z gardziołkówKroplami leją w ciszę.Cisza, jak waza pełnaPo brzegi słodkiego płynu,Rozlewa błękit w kieliszkiAkacyj i jaśminu.Błękit się z srebrem łączy,Mocną wypryska wonią,Ptakom języczki drapieI nowe krople dzwonią."[Jerzy Liebert, "Muzyka poranna" z tomu "Druga ojczyzna", 1925]
Piotr Matywiecki, "Muzyka"
1"Muzyka najpierw rodzi swoje własne ciało,ręką chwyta gwiazdę jak kredę skrzypiącą,na przestrzeni rysuje drzwii wchodzi prosto z czasuaby zniknąć w myśli.2Na obłej, doskonałej,pochłoniętej sobą,bez rany, bez uszczerbkugłowie Orfeuszasłuch oblizuje usta –aby przyznał się, że umarł.3W salonach Filharmonii styl współmiernyz miłośną melodią i z numerkiem w szatni.Między sukniami a nagością, draperią a kukłąschadzka w teatrze alegorii:muzyka się nie urodziłaa już tężeje twarz Chopina między czaszką a gipsem."[Piotr Matywiecki, "Muzyka" z tomu "Nawrócenie Maksa Jacoba", 1994]
Czesław Miłosz, "Na małą Murzynkę grającą Chopina"

"Gdybyś ją widział, panie Fryderyku,
Jak ciemne palce kładzie na klawiszach
I kędzierzawą głowę pilnie schyla,
Jak nogę szczupłą stawia na pedale
Śmiesznie dziecinną, w zdeptanym buciku,
A kiedy sala nagle się ucisza,
Pierwiosnek dźwięku powoli rozwija.Gdybyś zobaczył na sali, w półmroku,
Jak błyszczą zęby w rozchylonych ustach,
Kiedy fortepian twoje troski niesie,
I jak ukośną smutą pada z boku,
I wrzawą ptaków przez witraże chlusta
Wiosna w nieznanym z imienia ci mieście,
Gdybyś zobaczył, jak te dźwięki fruną,
I targną pyłem, słoneczną kolumną
Nad czarną twarzą, na dłoni opartą –Pewnie powiedziałbyś, że było warto."
[Czesław Miłosz, "Na małą Murzynkę grającą Chopina" z tomu "Światło dzienne", 1953]
Piotr Müldner-Nieckowski, "Śpiewa na cały głos"
"Śpiewagitara struna basowaSiadam pod drzwiamirozchodzi się henrozpływaLecz o czym śpiewa czujnośćniepokój przestrachnie mogę zrozumieć brzmieniaprzystawiam ucho do dziurki od kluczałowięto językktórego nie znamto nie te słowawięc rezygnujęi słucham tylko melodii"[Piotr Müldner-Nieckowski, "Śpiewa na cały głos" z tomu "Schody", 2015]
Janusz Nowak, "Zamierająca melodia
"I sit and watch the children playzdaje mi się że siedzę i patrzęna bawiące się dziecizdaje mi się że słyszęgdziew niebieskich sferachduszyzamierającą melodiędźwięk szklanej harmonikipromień anielskiego pieniazdaje mi się że siedzę i patrzęjak płyną łzy"[Janusz Nowak, "Zamierająca melodia" z tomu "Biedny polski katolik czyta Życie Keitha Richardsa", 2017]
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, "Muzyka gwiazd"
"Przełożono na muzykę światło Wegi...Był to jakby SzymanowskiZaświatowo dziki.Miłość nasza, gwiazda nasza już odbiegłaW niebios manowce,O miliony lat muzyki czy światła!W Mlecznej Drogi zaszyła się atłas,Zdążyła się już oprzeć o kosmosu brzegi...– Ach, ach, kiedy to było!Zagrajcie najpierw gwiazdy,A potemNaszą miłość…"[Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, "Muzyka gwiazd" z tomu "Balet powojów", 1935]
Kazimierz Przerwa-Tetmajer, "Preludya. VII"
"Idzie na pola, idzie na boryna łąki i na sady,na siwe wody, na śnieżne góry,na miesiąc idzie blady,idzie w niezmierną otchłań wszechświata,skąd blask dróg mlecznych prószy,idzie błękitna, cicha, skrzydlatamuzyka mojej duszy."[Kazimierz Przerwa-Tetmajer, "Preludya. VII" z tomu "Poezye" T. 2, 1893]
Bożena Ptak, "Jazz"
"Piano wariuje wirujepieni się pod palcamipiorun się zbliża oddalapiekli się w duszy ogieńsaksofon w błysku szaleństwasakrum się godzi z profanumsabat czarownic podniebnysamogon sake salicylpuzon z dymem na wolnośćpuszczony jak balon w błękiciepuszyście spada w głąb brzuchapulsuje w nagłym bezruchuperkusja z wiwatu w wiwatpęcznieje w błysku talerzapetarda tysiącem iskierperliście w trąbkę uderzakontrabas w smugach dymuw kosmiczną podróż ruszakosmaczy się smyczek w palcachkondensuje się w uszachpiano puzon i trąbkaharmonijka kontrabassaksofon i perkusjacisza spokój i hałasalkohol opary dymuściana sufit podłogazimno cieplej gorącoziemia woda powietrzei znowu ogień"[Bożena Ptak, "Jazz" z tomu "Sam sama samotny samotna", 1996]
Władysław Sebyła, "Śmierć fletu"
"To już ostatni szum, to flet już kona,Zabrakło krwi i serca skurczów nieustannych.Cicho się sączy krew z otwartej razyI szumi szum najlżejszy na najwyższych tonach.Zachodni wiatr kołysze wierzbę pustą.Kołuje niebo młyńskim głazem przywalone.Już nie ma czego pić zielonym ustom.To już ostatni szum; to flet już kona."[Władysław Sebyła, "Śmierć fletu" z tomu "Pieśni szczurołapa", 1930]
Anna Skoczylas, "Miłość"
"Już w Barcelonie ulice pogasłyi sierp księżyca wypłynął na wodyjuż w ślepych gajach posnęły cykadyw studniach spadzistych pochowane blaskiJuż w ciężkich beczkach malaga dojrzewawiędną wachlarze i szal koronkowynoc jak nietoperz przysiadła na murachw majakach sennych pościnane głowyJuż pod gwiazdami modli się Sewillaw płaszcz owinięta do okien się skradadrżą kastaniety wyprysnęła szpadaw strunach gitary zaplątane palceJuż strachem zdjęte ucichły pragnieniai Salamaca do snu się kołyszew rytmie flamenco pijana Grenadaz winnic gorących kradnie pocałunki"[Anna Skoczylas, "Miłość" z tomu "Tak trzymać w rękach świat", 1980]
Leopold Staff, "Piosenka"
"Każą mi wejść na wieżęI dąć w trąbę mosiężną,Sławić groźne rycerze,Krwawe boje orężne.Lecz wieże się zwaliłyI zardzewiały trąby.Słychać wkoło zgrzyt piły,Ktoś coś ciosa, coś rąbię.A właściwie to wcaleGrać na trąbie nie umiem,Mogę jeszcze od biedyCoś zabrzdąkać na drumli.Więc w ogródku, jak ptaki,Nucę przy płocie śpiewkę,Bo tam sadzą ziemniakiI siać będą marchewkę."[Leopold Staff, "Piosenka" z tomu "Wiklina", 1955]
Wisława Szymborska, "Ella w niebie"
"Modliła się do Boga,
modliła gorąco,
żeby z niej zrobił
białą szczęśliwą dziewczynę.A jeśli już za późno na takie przemiany,
to chociaż, Panie Boże, spójrz ile ja ważę
i odejmij mi z tego przynajmniej połowę.Ale łaskawy Bóg powiedział Nie.
Położył tylko rękę na jej sercu,
zajrzał do gardła, pogłaskał po głowie.A kiedy będzie już po wszystkim – dodał –
sprawisz mi radość przybywając do mnie,pociecho moja czarna, rozśpiewana kłodo."[Wisława Szymborska, "Ella w niebie" z tomu "Tutaj", 2009]
Katarzyna Turaj-Kalińska, "Lekcja muzyki"
"Przestraszona odwagą, bladością zuchwała,trzymała skrzydło skrzypiec i walecznie drżała.Smyczkiem przeczyła strunom. Wszystkim się zdawało,że porusza skrzypcami, a tu – nic nie grało.Ramionami ku górze niebezpiecznie rosła.Co chciała zrobić skrzypcom, że je tak uniosła?Nauczyciel jej mówił, mrużąc jedno oko:Za wysoko je trzymasz, znowu za wysoko.A niech cię... aniołowie znajomi ostrzegą,że skrzypce to nie kusza do strzelania w niebo.Uważaj, bo melodia w gwiazdy wyrzuconachybia celu i sama na zawsze stracona.Choćbyś sobie o struny pokrwawiła ręce,wypuszczona jak strzała – nie powróci więcej.Obniż tylko instrument, a zgubione dźwiękimanną spadną ci z nieba i przyjdą jeść z ręki.Zwiesiła ciężką głowę i z ziemi czytałato, o czym nie wiedziała i wiedzieć nie chciała.Przykazanie, o którym bezgłośnie na niebie:Nie będziesz grać muzyki, ale ona ciebie."[Katarzyna Turaj-Kalińska, "Lekcja muzyki" z tomu "Szept nad szeptami", 2016]
Rafał Wojaczek, "Znów muzyka"
"Znów muzyka: ktoś myśli o nas tak intensywnie,że serce traci pamięć i w inną stronę bije.I znajomy, choć zawsze niespodziewany, lęksprawia, że nasze ciała znów odnajdują się.I znów przestraszonymi wargami prosisz zręczniełaski mojej i leczysz mój przegryziony język.Chłodnym nogom pozwalasz, by rządził nimi strach,bo wiesz, że gdy zaufasz, sposób Ci wskaże sam.I znów najpilniej chętna jesteś i najposłuszniejwierna tej niepamięci, którą ofiarowujeCi muzyka: wezwanie, by krwią wtórować jej.I znów nas pozyskuje do swoich celów śmierć."[Rafał Wojaczek, "Znów muzyka" z tomu "Nie skończona krucjata", 1972]
Waldemar Żyszkiewicz, "Nagrania Beatlesów…"
"Malinowemu-Kozłowskiemu
słabo grali lepiej śpiewaliprzy I'm down McCartneyowi (widziszJurku) załamał się głos Ringo Starr wybuchnął śmiechemco i tak nie zmniejszyło frenetycznej reakcji saliBeatlesi to jednak gwiazda poczwórnajeszcze słyszę piski młodych sentymentalnych Niemekutrwalone na taśmie magnetofonowej przez polskiego inżynieraktóry latem w sześćdziesiątym szóstym bawił właśnie w NRF-ie.21 czerwca 1975"[Waldemar Żyszkiewicz, "Nagrania Beatlesów z koncertu w jednym z wielkich miast zachodnioniemieckich w lecie 1966 roku, słuchane przy akompaniamencie burzy, na krakowskim poddaszu, czyli klasyka pop-music w scenerii godnej Ryszarda Wagnera" z tomu "Nazwij to nowy radosny dzień", 1980]
Autor: Janusz R. Kowalczyk, sierpień 2017
Alfabet Janusza Głowackiego
Zmarł Janusz Głowacki
Michał Zabłocki
Michał Zabłocki

Poeta, autor tekstów piosenek, scenarzysta, reżyser teledysków i filmów reklamowych. Urodził się 23 września 1964 roku w Warszawie.
Absolwent Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego (1986), studiował także na Wydziale Reżyserii PWSFTViT w Łodzi (1988–1991).
Zadebiutował w 1982 roku publikacją trzech wierszy w czasopiśmie "Radar". W latach 1985–2001 współpracował z krakowską Piwnicą pod Baranami, gdzie na bazie jego wierszy powstało wiele popularnych piosenek – przede wszystkim dla Grzegorza Turnaua, Anny Szałapak, Beaty Rybotyckiej, Agnieszki Chrzanowskiej i Jacka Wójcickiego. Jego teksty ma w repertuarze wielu innych artystów, między innymi Czesław Mozil i Tomasz Mars. O narodzinach Michała Zabłockiego jako rozpoznawalnego twórcy, którego oczywiście odkrył Piotr Skrzynecki, opowiada Jan Kanty Pawluśkiewicz.
"Piotr umiał łączyć ludzi. Przyjechała do Piwnicy mama Michała Zabłockiego, Alina Janowska, przeczytała wiersze syna, a potem Piotr Skrzynecki powybierał niektóre i przyszedł z nimi do mnie. Tak powstało 'Zaklinanie czarowanie', które Anna Szałapak śpiewa do dziś. Poszedł z nimi też do Grzesia Turnaua, co zapoczątkowało fantastyczną współpracę Michała z Grzegorzem. Zrodziła ich spore sukcesy."
["Jan Kanty osobny", Jan Kanty Pawluśkiewicz z rozmowie z Wacławem Krupińskim, Kraków 2015]
W 1991 roku, po sześciu latach swego pobytu w Piwnicy pod Baranami, Grzegorz Turnau wydał za pożyczone pieniądze kasetę "Naprawdę nie dzieje się nic" i samodzielnie roznosił ją po księgarniach. "Tytułowa melodia do wiersza Michała Zabłockiego, urzekająca i wpadająca w ucho, była niewątpliwie pierwszą, która kompozytorowi i zarazem wykonawcy przyniosła rozgłos"– pisał Wacław Krupiński w "Głowach piwnicznych" [Kraków 2007]. Warto dodać, że zapoczątkowała spore zainteresowanie autorem tekstu, przez co nie mógł się już uskarżać na brak zamówień od kompozytorów czy piosenkarzy.
Na jego twórczości trzon własnego repertuaru zbudował choćby Grzegorz Turnau, piszący wprawdzie dla siebie, lecz na ogół nuty.
"Pokładam znacznie większe zaufanie w uznanych poetach i autorach, jak Michał Zabłocki, z którym od lat współpracuję – przyznał artysta. - Największą, jak dotąd, popularność zdobyła piosenka z jego tekstem 'Naprawdę nie dzieje się nic'. Przez długi czas piosenka ta była w Krakowie na liście przebojów. Śpiewała ją też Maryla Rodowicz, Jacek Wójcicki i kilka innych osób."
[Janusz R. Kowalczyk, "Wracając do moich Baranów", Warszawa 2012]
W 2000 roku Michał Zabłocki powołał do życia autorski Program Rewolucji Poetyckiej "Multipoezja". Jest on próbą przebudowania sposobów funkcjonowania poezji we współczesnym świecie. Program "Multipoezja" obejmuje wiele niestereotypowych inicjatyw, a w szczególności:
- "Wierszy pisanych on-line" wspólnie z internautami na czacie "Multipoezja" w portalu Onet.pl
- "Projekcji wierszy na murach domów" w latach 2000–2008 na murach dwóch kamienic w Krakowie (ul. Bracka 2) i w Warszawie
- "Wierszy chodnikowych", drukowanych każdego roku z nadejściem wiosny na chodnikach miast
- "Wierszy prasowych", publikowanych w tygodnikach i miesięcznikach
- "Wierszy kabaretowych", pisanych w Piwnicy pod Baranami (sezony 2000–2003), później również w programach tras koncertowych Agnieszki Chrzanowskiej i Tomasza Marsa
- Programu telewizyjnego "Telepoemat" etc.
Michał Zabłocki jest też autorem cyklu wierszy "Ogień olimpijski", który stał się podstawą 13 piosenek Agnieszki Chrzanowskiej, ilustrujących zmagania polskich sportowców na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 2004 roku. Za album i koncert oboje zostali uhonorowani Brązowym Wawrzynem Olimpijskim.
"Rewolucja poetycka Michała Zabłockiego, zanim doczekała się olimpijskiego wawrzynu, nie spotkała się z przychylnością krakowskich urzędników, zachwycających się raczej wielosłupkowymi cyframi niż dwunastozgłoskowcem. Wymalowany na kilku głównych ulicach wiersz nie przypadł im do gustu, a dwie przeprowadzające akcję koleżanki Zabłockiego zostały aresztowane za 'aktywne szerzenie poezji'. W Krakowie noblistów taka sytuacja nie mogła jednak trwać długo – aktywistki zwolniono. W Krakowie centusiów rzeczniczki poezji musiał jednak zapłacić grzywnę: sto złotych. Od tej pory Zabłocki dba o formalności."
[Adrianna Ginał, Anna Szulc, "Tandem licytatorów" w: "Krakowscy czarodzieje", Warszawa 2006]
Na chodnikach kilkudziesięciu miast w Polsce zaczęły się pojawiać dające do myślenia dwuwiersze typu: "On modli się za nami, a resztę zróbmy sami"– wiadomo o co chodzi, choć lekką gramatyczną niefrasobliwość należy tu uznać za autorskie licentia poetica. System szerzenia poezji w narodzie przybrał nawet postać licytacji. Odbywała się ona przed programami Piwnicy pod Baranami, żeby po czasie przenieść się do pubu Alchemia na krakowskim Kazimierzu.
"System był prosty. Przed kabaretem odbywała się licytacja, ten, kto dał więcej pieniędzy, opowiadał poecie swoją historię. Na przykład, że jest zagubionym we wszechświecie producentem wieszaków spod Łodzi albo policjantem z Giżycka, a jego pasją są kanarki. Poeta pytał czy ma być liryk, limeryk, ballada, sonet czy przyśpiewka. Na koniec spektaklu producent wieszaków albo policjant mogli się przekonać, w jaki sposób ich opowieści przemieniły się w wiersze. […] Kto odpowiednio zapłaci, może do końca życia szczycić się, że napisał o nim znany krakowski poeta."
[Adrianna Ginał, Anna Szulc, "Tandem licytatorów" w: "Krakowscy czarodzieje", Warszawa 2006]
W latach 2008–2010 poeta opracował i stworzył pionierski międzynarodowy serwis internetowy Emultipoetry.eu, rozwijający się dynamicznie szczególnie w Polsce.
Michał Zabłocki jest synem aktorki Aliny Janowskiej oraz szermierza i architekta Wojciecha Zabłockiego. Sam także uprawiał szermierkę. W latach 1979–1987 wielokrotnie zdobywał tytuły indywidualnego i drużynowego mistrza lub wicemistrza Polski w szermierce (szabla). Na Mistrzostwach Świata Juniorów w Leningradzie w 1984 roku zajął szóste miejsce.
"Michał miał duże zdolności ruchowe i był doskonale zbudowany. Może nie był taki zażarty jak ja, ale miał głowę do walki. Najpierw ja dużo z nim ćwiczyłem, potem zapisałem go do sekcji szermierczej stołecznego klubu Legia. Była tam wtedy znakomita trójka młodych szablistów: Janusz Olech, Wojciech Kościelniakowski i Michał Zabłocki. Każdy inny, każdy dobry. Zmiatali z planszy wszystkich krajowych rywali i siali postrach na zagranicznych zawodach. Jednak po kilku latach Michał zaczął mieć bóle kręgosłupa. Lekarze orzekli, że jest to tzw. choroba Scheuermanna, polegająca na złym przyswajaniu wapna. Michał nie mógł dalej uprawiać wyczynowego sportu, szczególnie tak niesymetrycznego jak szermierka. Był to dla nas ciężki cios, ale cóż było robić. Ambicje nt. następcy tronu musiałem schować do kieszeni."
[Wojciech Zabłocki, "Walczę, więc jestem", Warszawa 2006]
Nie przeszkodziło mu to jednak wystąpić w serialu dokumentalnym "Biała broń" z 1987 roku, w którym wraz ze swoim ojcem wykonywał sekwencje pojedynków. Po mamie Michał przejął z kolei zamiłowania stricte artystyczne, w tym także do filmu – jako scenarzysta, reżyser i aktor. Po raz pierwszy na ekranie pojawił się w czterech odcinkach serialu "Rodzina Leśniewskich" w 1978 roku.
"Syn wzrastał w atmosferze sportowej: zaczął zjeżdżać [na nartach] z Kasprowego, mając cztery lata szermierkę uprawiał najpierw dla zabawy, a potem już wyczynowo, jako młodzik. I zaczął wygrywać. Jako junior przez wiele lat należał do pierwszej trójki. Z każdych zawodów przywoził medal i wieszał mi na szyi, jak kiedyś jego ojciec. Na mistrzostwach w Moskwie w ostatniej walce doznał kontuzji kręgosłupa. Odwieziony samolotem do kraju, został umieszczony w szpitalu w Konstancinie, skąd uciekł: na sali leżał razem z żołnierzem z Afganistanu i widział, w jakim tamten jest stanie. Wybitny chirurg doktor Sowiński orzekł, że lekarze sportowi, którzy powinni dokładnie zbadać zawodników przed meczem, nie wykryli u Michała drobnej deformacji jednego z kręgów szyjnych. Michał rozstał się z szermierką, ale ćwiczy, pływa i jeździ na nartach. Skończył reżyserię filmową w Łodzi […]. Za namową swojej matki chrzestnej Agnieszki Osieckiej ukończył też polonistykę. To mu się przydało, bo pisze piękne wiersze."
[Dariusz Michalski, "Jam jest Alina czyli Janowska Story", Warszawa 2007]
Michał Zabłocki jest laureatem plebiscytu Muzycznej Jedynki w kategorii najlepszy tekst roku 1993 za piosenki: "Cichosza" Grzegorza Turnaua i "Zaklinanie czarowanie"Jana Kantego Pawluśkiewicza w wykonaniu Anny Szałapak. Jako autor poświęconego zmaganiom sportowców cyklu wierszy "Ogień olimpijski", który stał się podstawą koncertu i albumu płytowego, otrzymał – wspólnie z kompozytorką i wykonawczynią Agnieszką Chrzanowską – Brązowy Wawrzyn Olimpijski na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 2004 roku przyznany przez PKOL (po raz pierwszy w kategorii sztuka estradowa). Był też nominowany do nagrody Fryderyk 1994 za teledysk do piosenki "Cichosza".
"Po cichupo wielkiemu cichuidu sobie ku miastu na zwiadui idu i patrzuNa ulicach cichoszana chodnikach cichoszanie ma Mickiewiczai nie ma MiłoszaTu cichosza tam cichoszaro brudno i zimanie ma Słowackiegoi nie ma Tuwima...Po cichupo wielkiemu cichuidu sobie i idu i idui patrzu i widzuW rękach w głowach cichoszaw ustach w oczach cichoszanie ma samozwańcówi nie ma rokoszanTu cichosza tam cichoszaro brudno i śnieżynie ma kosmonautówi nie ma papieżyNa ulicach cichosza..."
W ślad za tekstami piosenek Michała Zabłockiego pojawiły się wydania jego tomików poetyckich, które dobrze ilustrują twórczą (typową?) drogę artysty słowa. Pierwsze z nich pełne są "jaskółczego" niepokoju młodego poety, poszukującego najwłaściwszych środków własnego wyrazu. Najczęściej prowadzi do mniej lub bardziej ukierunkowanego buntu, posuwającego się nierzadko do artystycznej prowokacji.
W tomie "100 krótkich wierszy" można odnaleźć obrazoburczą frazę: "Pieprz mnie Boże Wszechmogący!" i natknąć się na słabo uzasadnione – poza emocjonalną niestabilnością autora – zlepki wulgaryzmów ("Telefon"). W krótkiej formie "Mojego haiku" mowa jest o tym, że "ktoś jednak wymyślił to jebane życie", w innym zaś powtarza się fraza, iż… "Gówno poezja"– czyżby? Nic tedy dziwnego, że pozostałe, "neutralne" wiersze tego tomu przeciekają przez czytelniczą pamięć, pomijając oczywiście dobrze zakotwiczone w mózgu wersy wcześniej słyszanych piosenek.
Na szczęście im dalej posuwamy się w czasie, tym ciekawsza staje się zawartość tomików Zabłockiego. Miejscami pojawia się w nich nawet całkiem niebanalny sens. Rozsądek wieku męskiego dyktuje poecie całkiem odmienne w wyrazie wiersze, że pozwolę sobie jeden z nich zacytować (z tomu "blogostan_01").
"Który przychodzisz w trąbie powietrznejZaskakujesz mnie trzęsieniem ziemiKatastrofalną ulewąAwarią samochoduWypadkiem rowerowymKtóry podcinasz mi nogi gdziekolwiek się udamKtóry rozwijasz przede mną trudne scenariuszeKtóry buntujesz przeciw mnie najbliższych i najdalszychKtóry podsuwasz mi zbyt proste słowa i niemodne treściKtóry mnie kompromitujeszKtóry powodujesz że się ze mnie śmiejąŻe mną pogardzająŻe mają mnie za nicWiem że czegoś ode mnie chceszAle czy nie mógłbyś wyrażać się jaśniej?"
Michał Zabłocki należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (od czerwca 2014 roku jest prezesem krakowskiego oddziału SPP), a ponadto – członkiem Akademii Fonograficznej ZPAV oraz właścicielem firmy i fundacji Poemat. Prowadzi wykłady i warsztaty poetyckie w najstarszej i najbardziej renomowanej w kraju szkole pisania, Studium Literacko-Artystycznym przy Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Twórczość
Publikacje książkowe
- "Natężenie świadomości", Świat Literacki, Izabelin 1996
- "Pustka w środku", Świat Literacki, Izabelin 1997
- "Twój dekalog", Poemat, Kraków 2000
- "Wszystko o miłości", Poemat, Kraków 2000
- "Warjutkowie", Poemat, Kraków 2000
- "Ogień olimpijski", Miniatura, Kraków 2004
- "100 krótkich wierszy", Świat Literacki, Izabelin 2004, wydanie polsko-angielskie
- "Zrywałem kwiaty z zamkniętymi oczami", Austria 2005, wydanie niemieckojęzyczne
- "blogostan_01", Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2010
- "Niech żyje Multipoezja", Stowarzyszenie KEN, Warszawa 2012
- "Niech żyje Multipoezja" T. 2, Stowarzyszenie KEN, Warszawa 2013
- "Pośmiewiska", Fundacja Poemat, Kraków 2014
- "Pośmiewiska", Fundacja Poemat, Kraków 2015
- "Koleżanki mojej żony, czyli blogostan_02", Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2015
- "Janowska", Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2017
Dyskografia
- 1991 – Grzegorz Turnau, "Naprawdę nie dzieje się nic"– teksty utworów: "Życia modele", "Złoty sznur", "Byłem w Nowym Jorku" i "Naprawdę nie dzieje się nic"
- 1993 – Grzegorz Turnau, "Pod światło"– teksty utworów: "Rozmowa z kobietą bez twarzy" i "Cichosza"
- 1994 – Grzegorz Turnau, "Turnau w Trójce"– teksty utworów: "Byłem w Nowym Jorku", "Życia modele", "Rozmowa z kobietą bez twarzy", "Naprawdę nie dzieje się nic" i "Cichosza"
- 1995 – Grzegorz Turnau, "To tu to tam"– teksty utworów: "Między ciszą a ciszą", "To tu to tam", "Natężenie świadomości" i "Bracka"
- 1997 – Grzegorz Turnau, "Tutaj jestem"– teksty utworów: "Tutaj jestem", "Niebezpieczne związki" i "Murarz"
- 1998 – Agnieszka Chrzanowska, "Nie bój się nic nie robić"– autor większości tekstów (w tym piosenki tytułowej)
- 1999 – Grzegorz Turnau, "Ultima"– teksty utworów: "Świat się stworzył", "Jestem synem mego ojca", "Są pewne sprawy", "Ciała" i "Tak – nie mów tak"
- 2000 – Agnieszka Chrzanowska, "Cały świat płonie"– autor większości tekstów (w tym piosenki tytułowej)
- 2002 – Grzegorz Turnau, "Nawet"– tekst utworu "Gniew"
- 2004 – Agnieszka Chrzanowska, "Ogień olimpijski"– autor wszystkich tekstów
- 2005 – Agnieszka Chrzanowska, "Tylko dla kobiet"– autor wszystkich tekstów
- 2006 – Tomasz Mars, "Męski burdel"– autor wszystkich tekstów
- 2008 – "Pan Kazimierz", musical – autor wszystkich tekstów
- 2008 – Czesław Śpiewa, "Debiut"– autor wszystkich tekstów
- 2009 – Jacek Łągwa, "Rozdział drugi"– teksty utworów: "Zaklinam czas" i "Na Kazimierzu ty"
- 2009 – Agnieszka Chrzanowska, "Bez udziału gwiazd"– autor większości tekstów (w tym piosenki tytułowej)
- 2009 – Tomasz Mars, "To ja jestem Feel'em"– autor wszystkich tekstów
- 2010 – Grzegorz Turnau, "Fabryka klamek"– tekst utworów "Motyliada", "Przepakowania", "Nowomowa", "Lubię duchy" i "Dobrani do pary"
- 2010 – Maciej Balcar, "Ogień i woda"– tekst utworu "Stop!"
- 2010 – Dżem, "Muza"– tekst utworu "Bujam się"
- 2011 – Czarne Korki, "La la la"– autor wszystkich tekstów
- 2011 – Michał Jurkiewicz, "Gra mandolina"– teksty utworów: "Cierpliwe anioły", "Małe em" i "Kto rozrabiał tak jak ja"
- 2014 – Czesław Śpiewa, "Księga emigrantów. Tom I"– autor wszystkich tekstów
- 2014 – Co-opera, "Co-opera"– autor wszystkich tekstów
- 2014 – Adam Krylik, "Kto za mną stoi"– teksty utworów: "Podróż do środka", "Nie nabrany", "Boję się żyć", "Każda chwila"
- 2014 – Honzator, "Chłopaki na start!"– autor wszystkich tekstów
- 2015 – Jacek Wójcicki, "Zaklinam czas"– autor wszystkich tekstów
Film
- 1978 – "Rodzina Leśniewskich", odcinki: "Przeprowadzka" (1), "Imieniny" (2), "Demostenes" (3), "Agata" (4), serial fabularny, obsada aktorska (Krzysiek, kolega Leszka)
- 1980 –"Rodzina Leśniewskich", film fabularny, obsada aktorska (Krzysiek, kolega Leszka)
- 1981 – "Jan Serce", odcinki: "Pieszczoty" (4), "Zgryzoty" (5), serial fabularny, obsada aktorska (Dziuba, kolega Sowy)
- 1987 – "Biała broń", serial dokumentalny, układ pojedynków
- 1988 – "Top–Art", etiuda szkolna, scenariusz, reżyseria
- 1988 – "Przebudzanka", etiuda szkolna, obsada aktorska
- 1989 – "Tedant", etiuda szkolna, obsada aktorska (Przyjaciel)
- 1989 – "Ręce", etiuda szkolna, reżyseria
- 1989 – "Jatka", etiuda szkolna, obsada aktorska
- 1991 – "Zbieg", etiuda szkolna, reżyseria
- 1991 – "Styk klingi", etiuda szkolna, reżyseria, fotografie
- 1991 – "Podróż", etiuda szkolna, współpraca reżyserska
- 1991 – "Godzina", etiuda szkolna, reżyseria
- 1992 – "Sakramencka ulewa", etiuda szkolna, reżyseria
- 1993 – "Do widzenia wczoraj. Dwie krótkie komedie o zmianie systemu", cz. "Skok" (1), film fabularny, współpraca realizatorska
- 1995 – "To tu to tam", film krótkometrażowy, scenariusz, słowa piosenek: "Natężenie świadomości", "Między ciszą a ciszą", "To tu to tam", "Bracka", reżyseria
- 2013 – "Walizka", film animowany, scenariusz
- 2015 – "Legendy polskie", piosenka: "Cichosza"– słowa
- 2004 – "Pierwsza miłość", piosenka: "Wierzę"– słowa
Teatr
- "Romeo i Julia" Williama Szekspira, reż. Andrzej Wajda, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, Warszawa, premiera: 7 kwietnia 1990 – układ pojedynków
- "Opera żebracza" Johna Gaya, reż. Krzysztof Orzechowski, Teatr Ludowy, Kraków–Nowa Huta, premiera: 31 grudnia 1990 – teksty piosenek
- "Opera żebracza" według Vaclava Havla, reż. Piotr Cieślak, Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy, premiera: 1 lipca 1999 – teksty songów
- "Niebieski ptak" Maurice'a Maeterlincka, reż. Andrzej Rozhin, Teatr Lalek Guliwer, Warszawa, premiera: 29 kwietnia 2000 – teksty piosenek
- "Warjutkowie", przedstawienie impresaryjne, reż. Paweł Szarek, premiera (na Scenie Pod Ratuszem – Teatr Ludowy, Kraków–Nowa Huta): 24 lutego 2003 – autor
- "Och, Pinokio!" Victora Fortina, reż. Maciej Wojtyszko, Opera Krakowska, premiera: 27 kwietnia 2005 – teksty piosenek
- "Niebieski ptak" Maurice'a Maeterlincka, reż. Andrzej Rozhin, Olsztyński Teatr Lalek, 14 maja 2005 – teksty piosenek
- "Pan Kazimierz, czyli jedynie słuszna historia dzielnicy Kazimierz piosenkami z szafy opowiedziana", reż. Łukasz Czuj, PWST Kraków, premiera: 11 marca 2006 – autor
- "Dzieje grzechu"Krzesimira Dębskiego według prozy Stefana Żeromskiego, reż. Anna Kękuś-Poks, Teatr Muzyczny Capitol, Wrocław, premiera: 16 stycznia 2009 – teksty piosenek
- "Ciotka Karola 3.0" Brandona Thomasa, reż. Andrzej Nejman, Teatr Kwadrat im. Edwarda Dziewońskiego, Warszawa, premiera: 30 listopada 2013 – teksty piosenek
- "Superciężka papierowa czyli Szymborska kontra Gołota", Piwnica pod Baranami, Kraków, premiera: 2013 – autor
- "Medea" Kate Mulvany, Anne-Louise Sarks, reż. Dorota Kędzierzawska, Teatr Polonia, Warszawa, premiera: 22 maja 2014 – konsultacja szermiercza
- "Bastien i Bastienne" Wolfganga Amadeusza Mozarta, reż. Wacław Jankowski, Krakowska Opera Kameralna, premiera: 2014 – opracowanie libretta
- "Legalna blondynka" Laurence'a O'Keefe, reż. Janusz Józefowicz, Krakowski Teatr Variété, premiera: 30 maja 2015 – przekład
Nagrody, osiągnięcia
- 1979–1987 – wielokrotnie zdobywane tytuły indywidualnego i drużynowego mistrza Polski w szermierce
- 1984 – szóste miejsce na szermierczych Mistrzostwach Świata Juniorów w Leningradzie
- 1991 – 3. Nagroda za film "Styk klingi" na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Sportowych w Turynie
- 1993 – Nagroda Muzycznej Jedynki – za najlepsze teksty roku: "Zaklinanie czarowanie" i "Cichosza"
- 2003 – Nagroda Lucent Technologies Poland – za upowszechnianie nowoczesnych środków komunikacji poprzez multimedialną twórczość poetycką
- 2004 – brązowy Wawrzyn Olimpijski na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach przyznany przez PKOL – za album i koncert "Ogień olimpijski", wspólnie z kompozytorką i wykonawczynią Agnieszką Chrzanowską
Autor: Janusz R. Kowalczyk, sierpień 2017
Andrzej Strug (Tadeusz Gałecki)
Andrzej Strug (Tadeusz Gałecki)

Pisarz, publicysta, scenarzysta, działacz socjalistyczny i niepodległościowy. Urodził się 28 listopada 1871 w Lublinie, zmarł 9 grudnia 1937 w Warszawie.
Dziś jest pisarzem nieco zapomnianym. Współcześni nazywali go, nie kryjąc patosu, "sumieniem polskiej lewicy", "niezłomnym rycerzem idei", "duszą wszystko czującą", "strażnikiem praw człowieka" czy "apostołem czystości życia społecznego". Choć był jednym z czołowych pisarzy swojego pokolenia, jego wyjątkowo aktywna i zarazem burzliwa biografia nieraz przyćmiewała jego twórczość.
Niepokorny dziedzic
W literaturze zasłynął jako Andrzej Strug. Działalność w politycznym podziemiu doby rozbiorów i w tajnych stowarzyszeniach sprawiła, że miał jeszcze wiele pseudonimów: towarzysz August, "Kudłaty", Andrzej Gąsienica, Stanisław Borszowski, kapral Borsza. Naprawdę nazywał się zaś Tadeusz Gałecki.
Urodził się w 1871 roku w Lublinie. Ojciec, Władysław Gałecki, zubożały szlachcic herbu Junosza, prowadził tam z powodzeniem sklep kolonialny. Matka, Paulina Miklaszewska, pochodziła z zamożnej rodziny mieszczańskiej – to dzięki wsparciu teścia Władysław Gałecki począł prowadzić intratny interes. Ziemiańskie sentymenty wzięły jednak w nim górę. Jako kupiec czuł się zdeklasowany i chciał przywrócić pozycję rodziny z czasów szlacheckiej świetności. Za odłożone pieniądze kupił majątek w Konstantynówce (obecnie dzielnicy Lublina). Młody Strug nie odnajdywał się zbytnio w roli panicza. Zresztą, jakby na przekór swojemu pochodzeniu, literacki pseudonim wziął od nazwiska woźnicy z ojcowskiego folwarku, który miał dar pięknego opowiadania.
Strug należał do pokolenia wychowanego w cieniu klęski powstania styczniowego (w którym uczestniczył ojciec i za które na zesłaniu znaleźli się obydwaj jego wujowie). Pokolenia niepokornych, parafrazując Bohdana Cywińskiego, które mimo zaostrzenia antypolskiego kursu władz doprowadziło do odrodzenia oddolnego życia politycznego i stworzyło podwaliny pod społeczeństwo obywatelskie II RP. Jego młodość jest wręcz modelowym przykładem biografii inteligenckiego aktywisty swoich czasów: uczniowskie kółka samokształceniowe, praca wśród ludu, więzienie, zesłanie, emigracja.
Uczęszczał do gimnazjum w Lublinie, gdzie dyrektorem był znany w całej Kongresówce jako zawzięty rusyfikator i satrapa Mikołaj Grigoriewicz Siengalewicz. Ponoć zwykł mawiać uczniom: "Zobaczysz, ja ci dam takie świadectwo, że cię nawet do katorgi nie przyjmą!".
Szkoła była anachroniczna, nastawiona na zduszenie patriotycznych uczuć, a nadto kontrolująca gęstą siecią zakazów pozaszkolne życie uczniów. Nie dziwi zatem, że zbuntowani uczniowie organizowali sobie tajne kółka samokształceniowe. Czytali zakazane utwory Mickiewicza, studiowali literaturę i historię Polski, a także nowości ze świata: pisma Darwina czy Marksa. Strug w oficjalnej szkole uczył się na tyle, żeby zdać, zaś kółko formowało jego poglądy. Choć ciągnęło go ku kierunkom humanistycznym, to w 1893 roku, zgodnie z wolą ojca, podjął studia w Instytucie Rolnictwa i Leśnictwa w Nowej Aleksandrii (dzisiejsze Puławy). Były dyrektor szkoły przestrzegał uczelnie w liście:
Istnieje podstawa, że przy zewnętrznym spokoju i opanowaniu ukrywał w duszy polityczno-patriotyczne uczucia.
W Puławach zaczął działać w Kole Oświaty Ludowej, które organizowało na wsiach podziemną oświatę w języku polskim. Wśród chłopów kolportował patriotyczne czytanki i socjalistyczną bibułę. Za tę nielegalną agitację aresztowano go wraz z ośmioma innymi studentami i osadzono w niesławnym X Pawilonie warszawskiej Cytadeli. Jak pisał po latach:
Takiego eksperymentu myślowego nie sposób urządzić inaczej niż w więzieniu i to w takim jak X Pawilon. Widziałem własne myśli. Widziałem siebie. Wizyjność wszystkiego, co jest. Jakieś niemożliwe rozumienie świata i siebie. Przeszłość i przyszłość.
Przesiedział tam rok i cztery miesiące. Wreszcie zapadł wyrok: trzyletnie zesłanie do guberni archangielskiej. Zaopatrzony przez rodzinę w odpowiedni zapas gotówki nie musiał tam podejmować pracy zarobkowej. Brał udział w wyprawach naukowych, tłumaczył na rosyjski Krasińskiego i Prusa, uczył się francuskiego, jak i pisał pierwsze utwory do szuflady. W liście do przyjaciela wyznawał:
Zacząłem pisać w Archangielsku, bardzo nieśmiało i w tajemnicy przed zesłańcami, ażeby broń Boże ktoś się nie domyślił moich aspiracji. – Na przyszłość mam zamiary już określone. Chcę zostać gazeciarzem, czyli dziennikarzem albo innym facetem od zasmarowywania papieru. Czas pokaże co się z tym wszystkim stanie. Na teraz mam miłe iluzje.
Pod koniec 1900 roku wrócił do Polski. W 1901 osiadł w Warszawie i ożenił się z Honoratą Rechniewską. W tym samym roku zadebiutował studium krytycznoliterackim poświęconym twórczości Żeromskiego, za które zdobył nagrodę Związku Naukowo-Literackiego opiewającą na pokaźną kwotę 200 koron. Żeromski będzie zresztą (obok Dostojewskiego i Tołstoja) jedną z jego największych literackich inspiracji.
Człowiek podziemny
O twórczości Struga nie da się mówić w oderwaniu od jego działalności społecznej i politycznej, są one nierozerwalnie ze sobą powiązane. Był typem pisarza-działacza, w powieściach zawierał swoje uwagi odnośnie do bieżących spraw politycznych. Poza tym, w większości utworów wplótł motywy autobiograficzne.
W Warszawie zaczął konspirować w kółkach robotniczych PPS. Gdy zaczęła interesować się nim carska policja, wyjechał z żoną szlakiem uchodźców politycznych, z Królestwa do Krakowa. Tam podjął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i konspirował dalej.
Pod koniec 1904 roku publikuje swoje pierwsze opowiadanie "Nekrolog". Wkrótce będzie już to cały cykl –"Ludzie podziemni", beletryzowana kronika ruchu socjalistycznego.W owym czasie zajmowała go jednak przede wszystkim partyjna publicystyka. Redagował pisma: Gazetę Ludową, Robotnika Wiejskiego, jak również aktywnie działał w Wydziale Wiejskim PPS.
Gdy wybuchła rewolucja 1905 roku, powrócił do Warszawy. Ponownie znalazł się w więzieniu, tym razem przypadkowo – przez zbieżność nazwisk z innym Tadeusz Gałeckim, działaczem ludowym. Jako że jego działalność w PPS była w świetle prawa poważniejszym przestępstwem, a bał się, że w toku śledztwa władze wykryją ją, to przyznał się do stawianych zarzutów. Zasądzono mu zesłanie do Wiatki, zamienione na deportację poza teren Kongresówki.
Wyjechał do Zakopanego, by stamtąd, jak niejeden działacz przed nim, i jak bohater jednej z jego ówczesnych noweli "wylądować cało po burzy swojego pokolenia – znowu, jak ojciec – znowu, jak dziad – na bruku Paryża".
Pobyt nad Sekwaną określał jako najszczęśliwszy okres w swoim życiu – mógł się zająć wreszcie pracą literacką, spychaną wcześniej na dalszy plan w natłoku partyjnej roboty. W Paryżu przygotowuje swoje pierwsze powieści: "Jutro"(1908), "Dzieje jednego pocisku" (1910) i "Portret" (1912).
Kreślił w nich psychologiczny portret generacji rewolucjonistów i rewolucjonistek, przemytników, zamachowców. Nie są to jednak, popularne w ówczesnej literaturze rewolucyjnej, hagiografie męczenników Sprawy. Obok heroizmu przedstawia zdemoralizowanie rewolucyjną przemocą, wyrachowany cynizm i zepsucie. Odbrązawia, gdyż, jak pisał w "Portrecie", "brutalna prawda życia obaliła piękne rojenia mistyków rewolucji". Publicznie pierze brudy swojego środowiska: wieczne spory programowe, partyjne rozłamy.
Dla zaangażowanych pepeesowców te utwory były odbiciem ich doświadczenia życia niejako poza społeczeństwem. Pozostałych czytelników wprowadzał w świat dotychczas dla nich niedostępny i egzotyczny: podziemnych drukarni i laboratoriów, agitacji po zaułkach fabrycznych dzielnic, wieców, strajków, ulicznego terroryzmu.
"Jutro" to przedśmiertne rozważania oczekującego na egzekucję rewolucjonisty. W jednej ze swoich najbardziej znanych książek, "Dziejach jednego pocisku" (zaadaptowanych przez Agnieszkę Holland w filmie "Gorączka"), chciał "przedstawić dolę i niedolę rewolucji od strony wewnętrznej, w jej czysto ludzkim moralnym przeżywaniu", jak tłumaczył po latach w wywiadzie. Powieść jest tak skonstruowana, że wraz z dziejami owego pocisku poznajemy dzieje rewolucji: od pierwszych zrywów przez apogeum robotniczych wystąpień po jej zmierzch i upadek. Przechodzący z rąk do rąk pocisk, przeznaczony dla carskiego gubernatora, wprowadza czytelnika w różnorodne środowiska bojowców.
Z tego okresu pochodzi też książka "Ojcowie nasi". To zbiór opowiadań poświęconych powstaniu styczniowemu, gdzie literacko analizuje przyczyny jego niepowodzenia i przestrzega przed powtórzeniem tych samych błędów. Choć już tytuł wskazuje powstańców styczniowych jako duchowych ojców swojego pokolenia, to Strug staje na przekór wyidealizowanej wizji powstania, kształtowanej od czasów Grottgera i popularnej wśród wielu jego kamratów z PPS-Frakcji Rewolucyjnej. W zamian przedstawia postawy zwykłych ludzi i ich dylematy wobec narodowego zrywu.
"Hułan czerwony"
W Paryżu Strug rozstaje się z lewym skrzydłem PPS-u i zbliża do frakcji Piłsudskiego. W jego ówczesnych poglądach kwestia niepodległości spycha na bok międzynarodową rewolucję. Do 1914 roku przechodzi intensywne szkolenie wojskowe. Wstępuję też do wolnomularstwa, w lożach chce lobbować za niepodległością Polski. Drogę wówczas obraną nakreślił w powieści "Chimera". Jej bohaterem jest cierpiący na "porewolucyjną neurastenię" Przecław Borszowski (pod tym samym nazwiskiem Strug działał w masonerii), który odżywa, gdy wstępuje do Związku Strzeleckiego. Po ideologicznych rozterkach żołnierski antyintelektualizm wydał mu się odświeżający. W powieści pisał:
Trzeba mocno brać w garść to głupie polskie serce. Nie roztkliwiać się, rękę wyciągnąć po broń.
Broniewski, który też był w Legionach, pisał, że w powieści "odnalazł cząstkę samego siebie" z tamtych lat. Gdy wybuchła I wojna, czterdziestojednoletni Strug jako prosty żołnierz wyruszył na front. Zostaje przyjęty do formującej się kawalerii pod dowództwem Władysława Beliny-Prażmowskiego. W walkach wykazał się brawurą, za co otrzymał Virtuti Militari. Żeromski widział w nim inkarnację "czerwonego hułana" z wiersza Słowackiego.
Pokłosiem tych doświadczeń jest książka "Odznaka za wierną służbę". Jak pisał jego legionowy towarzysz Roman Horoszkiewicz książka ta "jak bodaj żadna inna dotychczas – oddaje nastrój i opisuje przeżycia strzelca-beliniaka".
W stylizowanym dzienniku szesnastoletniego ochotnika do Legionów, Sylwka (inspiracją była postać podkomendnego Struga Sylwestra Kowalczewskiego), przedstawił w prostym, lecz nie pozbawionym liryzmu stylu frontową codzienność, emocje, zagubienie zwykłych żołnierzy wobec rozgrywających się nad nimi politycznych szarpanin:
Co my zrobimy i gdzie się podziejemy? Z jednej strony moskalofile endecy, z drugiej – enkaenowcy zaprzedani Austrii, a my pośrodku jak między psami, samotni i opuszczeni żołnierze polscy, sieroty bezdomne…
W "Odznace" sportretował dowódców, legionowych kolegów (np. Sieroszewskiego czy Wieniawę-Długoszowskiego), a nawet siebie (pojawia się jako "nasz stary Borsza"). Trzymał się faktografii wojennych wypadków, tak że utwór można traktować jako źródło do historii Legionów.
Na froncie Strug podupada na zdrowiu, pod koniec 1916 roku zostaje zwolniony ze służby. Po rekonwalescencji działa w POW, uczestniczy w zakulisowych misjach dyplomatycznych podczas konfliktów o przyszłe granice Polski. Wojenną odyseję polskich żołnierzy od Legionów do wojny z bolszewikami przedstawi jeszcze w powieści "Mogiła nieznanego żołnierza"(1922).
Do tematyki wojennej powrócił w latach 30-tych, lecz już nie jako legionowy dziejopisarz, lecz pacyfista. Podsumowaniem tych rozliczeń i głębszą refleksja nad Wielką Wojną był zbiór opowiadań "Klucz otchłani" i trylogia "Żółty krzyż". Jej nazwa pochodzi od symbolu, którym Niemcy oznaczali pojemniki z gazami bojowymi. Jak relacjonowała Nelly Strugowa, druga żona pisarza, do pracy nad tą monumentalną powieścią sprowadził z Paryża
ponad 90 tomów dzieł o pierwszej wojnie (…) pamiętniki wielkich wodzów i polityków, historie okrętów wojennych, afer szpiegowskich (…) oraz przewodniki po miastach, w których umieszczał akcje i mapy frontów.
Filmowiec
"Byłoby ciekawie, gdybym od literatury przeszedł na film. Coraz więcej mam koncepcji filmowych. I coraz mniej mi się chce pisać"– oświadczał w liście do Nelly na początku lat dwudziestych. Kino było jedną z fascynacji Andrzeja Struga. Twierdził, że nie wyobraża sobie literata z prawdziwego zdarzenia, który nie czułby potrzeby wyrażania się za pomocą obrazów filmowych. Kinowych chwytów używał zresztą często w swoim pisarstwie, by wspomnieć kalejdoskopowy wir wydarzeń w "Pokoleniu Marki Świdy" czy burleskowe fragmenty "Zakopanoptikonu".
Jako scenarzysta i kierownik literacki pracował nad wysokobudżetowymi ekranizacjami klasyki polskiej literatury: "Pana Tadeusza" (1928), "Przedwiośnia" (1929) i "Mocnego człowieka" na motywach powieści Stanisława Przybyszewskiego.
Strug doradzał też przy filmowych adaptacjach swoich tekstów. Pierwszym zekranizowanym utworem była "Mogiła nieznanego żołnierza"w reżyserii Ryszarda Ordyńskiego. Adaptacja utrzymana była w modnej wówczas konwencji melodramatu sensacyjno-patriotycznego, chętnie dotowanej przez państwo. Film opowiadał o tułaczce polskiego żołnierza, kapitana Łazowskiego, błąkającego się wśród brutalnej zawieruchy rewolucji bolszewickiej i o poszukującej go na wszelkie sposoby (a także odczuwającej jego los w telepatycznych wizjach) córki. Zekranizowano jeszcze jego dwie powieści: "Pokolenie Marka Świdy" (pt."Grzeszna miłość") i "Fortunę Kasjera Śpiewankiewicza" ("Niebezpieczny romans"). Już po samych tytułach widać, że wątki miłosne zostały w nich wyeksponowane na pierwszy plan, a filmy były dość luźne oparte na autorskim tekście. Przygoda z kinematografią skończyła się ostatecznie rozczarowaniem. Narzekał na zupełne podporządkowanie kina: z jednej strony wymogom komercyjnym, z drugiej państwowej propagandzie. W wywiadzie mówił:
W naszych polskich warunkach współpraca literata z przeróbkami filmowymi jest nadzwyczaj niewdzięczna (…) Literat obdarzony wielką energią i uporem (…) może niekiedy wymóc pewne poszanowanie dla swoich rad i wskazówek, ale zazwyczaj po bezowocnych usiłowaniach rezygnuje i filozoficznie czeka końca. Taki jest zazwyczaj mój los .
Bujdziarz
"Chce mi się bardzo zerwać z moją nudną i bogobojną przeszłością"– pisał na początku lat 20-tych do Nelly Grzędzińskiej. Choć, zdaniem Żeromskiego, był jednym z najdowcipniejszych ludzi w Polsce, uważał, że jego twórczość powinna służyć społeczeństwu, a nie bawić (choć w utworach pisanych "na serio" nie brakowało przebłysków humoru). Pojawiają się jednak w twórczości Struga, bardzo dobre zresztą, utwory satyryczno-groteskowe. Sam autor nazywał je lekceważąco "bujdami". Żadna z nich nie była wydana za jego życia w formie książkowej, były drukowane w prasie w odcinkach.
Pierwszą z nich była drukowany pomiędzy 1913 a 1914 rokiem "Zakopanoptikon, czyli kronika czterdziestu dziewięciu dni deszczowych w Zakopanem", którego mottem jest retoryczne pytanie: "Czy wolno Polakowi dziś się śmiać?". Strug, miłośnik Tatr i częsty bywalec Zakopanego, dobrze znał stosunki panujące w miasteczku uznawanym w czasach zaborów za "duchową stolicę Polski"; ponadrozbiorową enklawę, do której ściągali artyści i społecznicy wszelkiej maści. Wiele z tych osobistości Strug ukrył w powieści pod fikcyjnymi nazwiskami. "Zakopanoptikon" jest satyrą na młodopolski manieryzm i dekadentyzm, tatrzański mesjanizm (parodiując styl "Nietoty"Micińskiego), absurdalne pomysły i spory pośród przeróżnych stowarzyszeń i ekscentrycznych grupek wyrastających pod Giewontem jak grzyby po deszczu (u Struga pojawiają się m.in. skonfliktowane ze sobą Grono Gorliwców Tatr, Grono Żarliwców Tatr, Sekcja Upierwotniania Tatr, Komitet Majestatu Gór).
[Embed]
"Wielki dzień" jest poniekąd kontynuacją "Zakopanoptikonu", z tymże w realiach II RP. Humorystyczną powieść z kluczem autor połączył z aktualnym political fiction. Opowiada o nieudolnej próbie zamachu stanu, organizowanej w Zakopanem przez skrajną prawicę. Pod koniec życia znów wykorzystał ostrze swojej satyry na potrzeby bieżącej walki politycznej. Pracował wtedy nad antysanacyjną humoreską "W Nienadybach byczo jest". Nienadyby to zmyślone powiatowe miasteczko, które zogniskowało w sobie grzechy sanacyjnej polityki: absurdy biurokracji czy postępujący autorytaryzm ("Nastały takie czasy – mówi się wśród spłoszonych drobnych urzędników – że jeżeli chce się jeść państwowy chleb, to trzeba siedzieć cicho".) Owe "byczo jest" to zaś nośne hasło mające wyrażać państwowy hurraoptymizm w warunkach narastającego kryzysu ekonomicznego. Wysokopostawiony urzędnik państwowy mówi w powieści:
Kryzys? Spokojnie – do jasnej cholery. Jest, jak jest – ale przede wszystkim byczo jest.
"Sumienie narodu"
W odrodzonej Polsce Strug rzucił się w wir publicznej pracy: współzakładał Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych, był w zarządzie Związku Zawodowego Literatów Polskich. W 1929 został senatorem z ramienia PPS.
Życie polityczne II RP przyniosło mu jednak wiele zawodów. Próbą rozliczenia z międzywojenną rzeczywistością było "Pokolenie Marka Świdy". Akcja powieści zaczyna się przed wybuchem rewolucji 1905 roku, kończy w latach dwudziestych. Strug znów zaszyfrował w niej wiele wątków autobiograficznych: tytułowego Świdę poznajemy jako młodego panicza, ku zgrozie ojca zupełnie niezainteresowanego rodzinnym folwarkiem. Później są studia w Puławach i Krakowie, Legiony, wojna z bolszewikami, odurzenie niepodległością i wreszcie rozczarowanie chaosem młodej polskiej demokracji, kiedy to dla głównego bohatera: "Polska jak gdyby (…) się nagle zestarzała zanim zdążył się nią nacieszyć".
Strug, w początku lat dwudziestych mocno oddany obozowi piłsudczykowskiemu, po przewrocie majowym zaczął się od niego coraz bardziej oddalać. Po procesach brzeskich stwierdził: "Są momenty, w których nie można milczeć". Zrezygnował z członkostwa w prorządowej Akademii Literatury i w Związku Literatów Polskich. Stanął na czele Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela, gdzie występował w obronie więźniów politycznych.
W wywiadzie dla Wiadomości Literackich mówił: "Tkwię wszystkimi korzeniami w rzeczywistości polskiej, ale z rzeczywistością tzw. oficjalną nic mnie nie łączy i nic także wspólnego z nią mieć nie chcę".
Do końca życia tworzył i firmował swoim nazwiskiem wiele obywatelskich inicjatyw, choć postępująca choroba nerek coraz częściej mu na to nie pozwalała. Jego ostatnim, niedokończonym utworem są "Miliardy", kontynuacja "Pieniądza" z 1914 roku. Książka, osadzona w nowojorskich realiach, jest krytyką drapieżnego kapitalizmu, przestrogą przed konsekwencjami rozbuchanego konsumpcjonizmu i pogłębiających się nierówności.
Andrzej Strug zmarł 9 grudnia 1937 roku. Jego pogrzeb przerodził się w wielotysięczną manifestację. Niespotykaną, gdyż w pochodzie kroczyli obok siebie polityczni przeciwnicy: robotnicy z czerwonymi sztandarami, legioniści-piłsudczycy, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini. Władysław Broniewski napisał wtedy wiersz "Na śmierć Andrzeja Struga":
Nas zrodzili ludzie podziemni
i nad naszą się działy kołyską,
pośród nocy tragicznej i ciemnej,
dzieje jednego pocisku.Dziewięćset piąty rok
za pazuchę ten pocisk nam wcisnął.
Naszą szkołą była burza i mrok,
szubienice świecące nad Wisłą.I ponieśliśmy ten pocisk przez życie
w czapce bojowca, w mundurze strzeleckim…
Nas poezja uczyła bić się;
myśmy Jego czytali dzieckiem.
Włodzimierz Pietrzak pisał zaś później w "Diagnozach":
W Polsce istnieje tradycja, że od czasów Mickiewicza kogoś z żyjących pisarzy uważa się za wcielenie sumienia narodu. Po śmierci Struga i Żeromskiego miejsce to po dziś dzień jest właściwie niezajęte.
Autor: Patryk Zakrzewski, sierpień 2017
Bibliografia:
- 1908: "Ludzie podziemni"
- 1908: "Jutro"
- 1910: "Dzieje jednego pocisku"
- 1911: "Ojcowie nasi"
- 1912: "Portret"
- 1913–1914: "Zakopanoptikon" (druk w odcinkach we lwowskim Wieku Nowym; I wyd. całości: 1957)
- 1914: "Pieniądz"
- 1918: "Chimera"
- 1920: "Wyspa zapomnienia"
- 1921: "Odznaka za wierną służbę"
- 1922: "Mogiła nieznanego żołnierza"
- 1925: "Pokolenie Marka Świdy"
- 1926: "Wielki dzień. Kronika niedoszłych wydarzeń" (ukazała się w warszawskim dzienniku Kurier Poranny; I wyd. całości: 1957)
- 1928: "Fortuna kasjera Śpiewankiewicza"
- 1929: "Klucz Otchłani"
- 1930–1931: "Pisma"
- 1932–1933: "Żółty krzyż", t. I-III
- 1937: "Miliardy", t. I
- 1937: "W Nienadybach byczo jest"
Anna Augustyniak, "Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości"
Anna Augustyniak, "Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości"

Biografia "Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości"Anny Augustyniak opowiada o życiu i twórczości naszej stanowczo niedocenionej poetki. Siostrę Juliana Tuwima uparcie przyrównywano do autora "Kwiatów polskich", przez co nigdy jej się nie udało wyjść z cienia znanego brata.
Niebywała erupcja talentu Juliana Tuwima przyćmiewała dokonania noszącej to samo nazwisko co on, pięć lat młodszej od niego siostry Ireny. Mimo że jej wiersze w opiniach znawców dorównywały poetyckim osiągnięciom Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej– czy, skądinąd, Anny Achmatowej – Irena Tuwim szybko przestała je tworzyć. A szkoda, gdyż w skali uznania znawców poezji plasowały się w górnym przedziale – od wielce obiecujących do wyjątkowo udanych; przy czym krytycy podkreślali ich odkrywczość i oryginalność.
Irena Tuwim nigdy jednak nie rozstała się z literaturą – swój niewątpliwy talent oddała książkowym przekładom. Największy rozgłos przyniósł jej perfekcyjnie przyswojony polszczyźnie "Kubuś Puchatek" Milne'a, który w naszym kraju po raz pierwszy ukazał się w 1938 roku. Poetka tłumaczyła głównie z języka angielskiego i rosyjskiego.
Anna Augustyniak robi wiele, by oddać sprawiedliwość swojej bohaterce. Jej występowanie na kartach książki jest jednak – jak nietrudno się domyślić – mocno uwarunkowane obecnością brata Ireny. Opowieść o niej jest więc zarazem gawędą o Julianie, zważywszy na niezwykłe przywiązanie, jakim to rodzeństwo wzajemnie się darzyło.
Wynikało to nie tylko z przeżyć, które im – jak wszystkim Polakom, a szczególnie tym pochodzenia żydowskiego – zgotowała II wojna światowa, ale i z dużo wcześniejszych, począwszy od lat dziecięcych. Irena pisała o rodzinie w "Łódzkich porach roku":
Matka była neurotyczką. Całe życie o coś się martwiła, czegoś obawiała, wierzyła w strachy rzeczywiste i nie z tego świata. W dzieciństwie Ireny strachy czaiły się nieustannie. Przed nią na świat przyszedł chłopiec z oszpecającą plamą na twarzy. Dla matki dramat urodzenia syna z myszką na policzku był zapowiedzią przyszłej utraty zmysłów. Mówiło się w domu – ta plama. Ta plama z małego Julka, chłopca niby to takiego jak wszyscy inni chłopcy, czyniła upośledzonego odmieńca, napiętnowanego przez naturę, wytykanego na ulicach palcami, przedmiot drwin i dokuczań w szkole.
Podczas gdy matka zadręczała się znamieniem na twarzy syna, jego siostrę bardziej bolały postawy polskiej emigracji wojennej. Wystarczyło, żeby jej przedstawiciele znaleźli się w Anglii, aby nastąpił powrót do ich mocarstwowych rojeń. Irena zapisuje w rozgoryczeniu:
Co prawda chcą walczyć z Hitlerem – kimś, kto zagarnął im kraj, kto niszczy naród – ale robią to tylko dlatego, że Hitler pragnie uczynić z Polski kolonię czarnych robotników. Zachwyt dla jego genialności, mocnej ręki, byłby bardziej pewny i jawny, gdyby nie napadł na Polskę. Ci wszyscy ludzie wcale nie walczą z hitleryzmem, chętnie zastosowaliby go, gdyby był uprawiany przez polskiego Hitlera.
Uważała również, podobnie jak jej brat, że bolszewicy "wcale nie głoszą 'wyższości' rasy rosyjskiej nad polską. Nędzę i głód mają dla wszystkich – więc trudno byłoby wymagać, aby stosowali specjalne względy dla narodu przez siebie podbitego".
Polityka przeplata się wciąż we wspomnieniach z równie ponurym obyczajem. W "Strachach dzieciństwa" Irena Tuwim ujawniła sadystyczne skłonności pomocy domowej, nieznającej litości Marii Bednarek, zatrudnionej przez rodziców poetki do pilnowania potomstwa. Mała Irena milczała nawet wtedy, gdy na jej ramieniu pojawiały się krople krwi od zadawanych razów, ulegając szantażowi swojej "opiekunki", że gdy piśnie choć słówko, przy najbliższym wyjeździe rodziców wykolei się pociąg i nigdy ich już nie zobaczy.
Honor służby ratowała inna z piastunek, której dobroci Irena poświęciła wspomnienie "Antosia i my".
Antosia reprezentowała lewicę, Mania Bednarek, młodsza służąca, zaś skrajną reakcję. Antosia mówiła o Mani "narodówka", a Mania wykańczała ją wzgardliwym "Pepees – stary pies". […] Dzięki rozmowom w kuchni świat stawał się bardziej zrozumiały, bo rodzice półgłosem tylko między sobą mówili o kozakach, którzy na koniach wjechali do hal fabryki Heinzla i Kunitzera i tratowali bez opamiętania zgromadzonych tam robotników.
Wracając jednak do rodzeństwa Tuwimów, warto wspomnieć, że oboje debiutowali… jednocześnie. Otóż Julek wykradł zeszyt siostry i przepisał kilka jej utworów, z których część zamieścił (bez jej wiedzy) w swoim debiutanckim tomie "Czyhanie na Boga". Zatytułował je "Sancta simplicitas" [Święta naiwności] i pod wklejonym zdjęciem ich autorki podpisał: "Moja siostrzyczka Irenka (trzynastoletnia) i jej 'wierszyki'". Np. taki:
Była sobie Lala królewna.Szata jej błękitna, powiewna.Złote włosy kryją jej ramiona.Czemu smutna i rozgrymaszona?Ach! Boże mój! Boże kochany!… Bo… serduszko ma – z porcelany!
Dobrze się zapowiadające dwa kolejne małżeństwa Ireny, okażą się po czasie całkowicie chybione. Pierwszy mąż, genialny eseista i krytyk literacki Stefan Napierski (właściwie Stefan Marek Eiger), z bogatej rodziny żydowskich potentatów, okaże się homoseksualistą. Szybko się rozstaną.
Z drugim mężem, dyplomatą i tłumaczem Julianem Stawińskim, Irena zwiąże się na dobre i złe po kres jego dni. Pomimo faktu, że maladie polonaise, czyli choroba alkoholowa uczyniła go skrajnym egoistą i tyranem. Do tego dochodzą jeszcze inne upokorzenia, ze strony obcych jej ludzi, między innymi od krytyka literackiego dopiero startującego w zawodzie.
On to, Andrzej Kijowski, z pozycji redaktora Wydawnictwa Literackiego, przez dwa lata toczył z autorką wojnę podjazdową, żądając od niej definitywnych zmian w tekście "Łódzkich pór roku". Wykazał się przy tym wyjątkowym brakiem taktu, bo w obliczu nie tak dawnej śmierci jej brata, forsował całkiem inny zamysł książki, w której "postać Juliana Tuwima powinna wyznaczać kierunek naszego zamiaru". Pisząc "naszego" miał oczywiście na myśli własny pomysł na zwiększenie zainteresowanie czytelników książką o niedawno zmarłym poecie.
Irena Tuwim nie poddała się tym sugestiom. Książka ukazała się w 1956 roku, po dwóch latach bezsensownych redakcyjnych spekulacji. Bez zmian, w kształcie zamierzonym przez autorkę.
Długo jeszcze można by pisać o losach i przejściach tłumaczki "Kubusia Puchatka", na emigracji i w kraju, co w skrótowym omówieniu i tak nigdy nie wyjdzie tak jak powinno. Annie Augustyniak należą się podziękowania za trud, jaki sobie zadała w wyszukaniu rozmaitych archiwaliów i docieraniu do nieznanych świadectw, które rzucają nowe światło na rodzeństwo Tuwimów. Przede wszystkim jednak za przypomnienie wkładu, jaki Irena Tuwim miała w kształtowaniu kanonu literatury dziecięcej z obszaru literatury obcej.
Przed wojną zdążyła przełożyć baśnie braci Grimm, disnejowskie bajki o Myszce Miki i Królewnie Śnieżce, "Kubusia Puchatka" i "Chatkę Puchatka", "Mary Poppins", napisała też swoją wersję bajki według "Fernanda" Munro Leafa. […] Nadal niektóre pozycje będzie tłumaczyła razem ze Stawińskim, jak choćby słynną historię sprzed wieku o murzyńskich niewolnikach z południa USA, czyli powieść Harriet Beecher Stowe pt. "Chata wuja Toma".
Dodajmy do tego kilka powieści Edith Nesbit, nie wspominając o przekładach z rosyjskiego, z których też uskładałaby się niezła biblioteczka. Anna Augustyniak ustaliła, że tylko w wydawnictwie Nasza Księgarnia w latach 1946–1976 wyszło trzydzieści książek Ireny Tuwim w łącznym nakładzie… ponad trzech i pół miliona egzemplarzy. Natomiast w ostatnim dziesięcioleciu jej książki wznawiano 70 razy. Chapeau bas.
ISBN: 978-83-64526-53-4
Autor: Janusz R. Kowalczyk, sierpień 2017
2017/08/28
Wideo Culture.pl
Stanisław Lem - portrety [galeria]
Stanisław Lem - portrety [galeria]
Stanisław Lem - czołowy przedstawiciel polskiej fantastyki naukowej, filozof, futurolog i eseista, w swoim dorobku ma również powieści realistyczne i teksty satyryczne.
- stanisław lem