Marcin Wicha

Grafik, rysownik, felietonista, pisarz. Autor książek dla dorosłych i dla dzieci. Urodził się w 1972 roku w Warszawie.
Marcin Wicha projektuje okładki, plakaty i znaki graficzne. Przez kilka lat publikował cotygodniowe rysunkowe komentarze w "Tygodniku Powszechnym".
Jego teksty ukazywały się między innymi w "Autoportrecie", "Literaturze na Świecie" i "Tygodniku Powszechnym". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą" i miesięcznikiem "Charaktery". Powszechnie znana jest jego troska o formę estetyczną w życiu codziennym.
Tak, byliśmy wizualnymi amiszami. Nie chodziło o to, żeby się otaczać pięknymi przedmiotami, ale żeby unikać brzydkich. Ojciec uważał, że lepiej mieć stół na kobyłkach zrobiony z deski kreślarskiej, niż kupować mebel, który mu się nie podoba. Nie zgadzał się na kapcie, więc nosiliśmy drewniaki – odrzuty z eksportu do Szwecji, co narażało nas na konflikt z sąsiadami, bo stukały w podłogę. Używaliśmy szklanek zdobytych w ośrodku kultury niemieckiej, ponieważ tata nie tolerował zwykłych, z koszyczkami. I tak dalej.
Zamieszczony cytat jest fragmentem rozmowy Aleksandry Boćkowskiej z Marcinem Wichą zatytułowanej "Już nie jestem prawdziwym amiszem", która 7 listopada 2015 roku ukazała się w "Magazynie Świątecznym""Gazety Wyborczej". Skąd też kolejne wyimki.
Może to felietonowe uproszczenie, ale napisałem kiedyś, że nasza przestrzeń jest zbudowana przez nieufność. Każda wydana złotówka musi być widoczna z daleka. Stąd koncentracja na rzeczach, których nie da się przegapić. Przekonanie, że lepiej zbudować park fontann niż 30 chodników, na które nikt nie zwróci uwagi. Jeśli natychmiast nie widać efektów, to zaraz powstanie podejrzenie, że rozkradli. A tak to przynajmniej wiadomo, na co zmarnowano całą kasę.
Marcin Wicha nie byłby sobą, gdyby nie odezwała się w nim czasem natura felietonisty. Nawet we wspomnianej rozmowie.
Patrzę, czego moje dzieci uczą się w szkole, i mam wrażenie, że istnieją tylko dwie wspólnoty: rodzina i naród. Nic pomiędzy. Tak jakbyśmy już nie byli – ja wiem? – mieszkańcami Ziemi, Europejczykami, warszawianami, hodowcami żółwi, obywatelami Pragi czy innej okolicy. Takie myślenie wpływa na wygląd wspólnych przestrzeni. […] Boję się mieszania ideologii do krajobrazu. Znamy z historii przykłady, gdy mówienie o czystym krajobrazie niosło za sobą mówienie o "czystej kulturze", "czystym narodzie". Od postulatu czystości łatwo przejść do żądania przegonienia "brudasów".
Z kolei w książce "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" autor uderza między innymi w naszą codzienną obyczajowość urzędniczą, która trwa niezależnie od tych czy innych okoliczności historycznych bądź ideowych. Banalny z pozoru epizod na poczcie daje mu pole do przemyśleń ogólniejszej natury, zgrabnie wypunktowanych w przypisie.
Jestem pułapką. Zgniłym jajem. Można mnie podrzucić koleżance z okienka C (kusząca myśl). Ale można – myśl jeszcze bardziej urocza – wepchnąć tej cwaniarze, która od rana siedzi na informacji i sprzedaje aktualną ofertę: koperty, kosmetyki ekologiczne oraz zbiór opowiadań Alice Munro*.
* Kilka miesięcy później miejsce powieści Alice Munro zajęły książki o żołnierzach wyklętych.
Autor tych słów jest współwłaścicielem biura projektowego "Frycz i Wicha" ("prowadzimy z kolegą dwuosobową firmę projektową i oczywiście wiele razy okazywało się, że nasze pomysły rozmijają się z estetycznymi oczekiwaniami klientów. Ale w gruncie rzeczy to nie jest najgorsza rzecz, jaka może cię spotkać. Gorzej, kiedy pracujesz w niszy ładnych rzeczy, w której wszyscy uważają mniej więcej to samo, nie ma sporu ani ryzyka".)

Za "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcin Wicha otrzymał w 2017 roku nominację do Paszportu Polityki. Książkę recenzowała między innymi Justyna Sobolewska w "Polityce" z 23 maja 2017.
Rzeczy zostają po nas jak "zakurzone barykady"– pisze Marcin Wicha w nowej książce. To jest esej, tak jak poprzednia książka "Jak przestałem kochać design". Esej bardzo osobisty, bo opowiada o matce, o śmierci, o porządkowaniu rzeczy, książek i wspomnień. I przede wszystkim o słowach i milczeniu. Na okładce (bardzo udanej i bardzo ważnej) literka "m" się nie mieści. Bo to jest też książka o niemieszczeniu się w słowach i w życiu, o niedopasowaniach rodzinnych. O tym wszystkim Wicha opowiada niesłychanie dopasowanym stylem – oszczędnym, zdystansowanym, z podszewką ironii i ostrego humoru. To jest wreszcie książka o kontroli nad słowami, którą umieranie zabiera. I opowieść o jeszcze innym przemilczeniu i niewygodnych słowach: "W świecie mojego dzieciństwa nie było Żydów. To znaczy – mogli być po cichu".
Inny aspekt książki zaciekawił z kolei Jarosława Czechowicza, który w swoim blogu "Krytycznym okiem" 18 maja 2017 zapisał między innymi:
"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" to także opowieść o tym, że książki mogą stanowić pewien niezwykły pomost między życiem a śmiercią. Literatura w nowej roli idzie w parze z całą masą tych uciążliwych drobiazgów, z którymi jakoś trzeba się uporać. Nie można ich wyrzucić, bo stanowią dowód życia, które ukształtowało autora. Tego życia, którego już nie ma. Wyjątkowo przejmująca rzecz o bolesnym braku. O tym, że zmarli zaczynają żyć intensywnie dopiero po swojej śmierci. […] Marcin Wicha musi uporządkować nie tylko księgozbiór. Przede wszystkim skatalogować pojęcia, którym trzeba zmienić nieco definicje. Opowiada o tych książkach, których matka nigdy nie porzuciła, i o tych przygodach z literaturą, które zapoczątkowała jej bliskość.
Zilustrujmy to kilkoma wyimkami z książki Marcina Wichy, o jakże osobistej, a zarazem nieoczywistej (niepokornej?) wymowie.
Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki.
– Co z tym wszystkim zrobisz?
Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.
W 1987 roku toczyła wojnę z jakąś potworną chemiczką, biolożką czy kimś takim. Nauczycielka należała do ścisłej elity warszawskich pedagogów, miała na koncie sporo młodocianych depresji, nerwic i prób samobójczych. Rozmawiając z nią w sprawie któregoś ze swoich pacjentów, matka powiedziała: "Pani jest bezwzględna".
– Jaki ty masz bogaty język – pochwaliła przyjaciółka, której to później opowiedziała.
– Muszę tak mówić – wyjaśniła matka. – Przecież nie mogę tej głupiej kurwie powiedzieć, że jest głupią kurwą.
Poszliśmy z rodzicami na jakiś film historyczny, coś o błędach i wypaczeniach.
– Czy dzisiaj też mogą zrobić takie rzeczy? – spytałem po seansie.
– Nie – uspokoił mnie ojciec, a po chwili dodał: – Wymyślą coś nowego.
Pamiętam ją w siódmym dniu stanu wojennego:
– Chciałabym się dowiedzieć, gdzie jest mój brat. Zabrali go z domu trzej cywile.
– Jak nazwisko? – A po chwili: – Nikogo takiego nie mamy.
– W takim razie chcę zgłosić porwanie brata przez trzech mężczyzn podających się za funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa.
– To ja jeszcze sprawdzę. Jak nazwisko?
Nie lubiła książek i filmów z budującym przesłaniem, wzniosłych scenariuszy, w których okazywało się, że fantastycznie jest mieć Downa (jej słowa). Że miłość zwycięża chorobę. Że chory znika jak mistrz Yoda. Bez sikania, odleżyn, środków przeciwbólowych. I że w ogóle trzeba się wziąć w garść. Że rodzina zawsze się jednoczy. Nigdy nie przyjmowała rutynowych pocieszeń. Kurtuazyjnych sformułowań wypłacanych drobną monetą.
W "scenariuszu ceremonii żałobnej" wyrazy wędrują parami, jak uczniowie w szkole tańca: lubiana sąsiadka, znakomity fachowiec, niezastąpiony członek.
Przez chwilę korci mnie, żeby się zgodzić. […] No ale są jakieś granice. Mam pozwolić, żeby obcy człowiek mówił o matce "niezastąpiony członek"? Albo nawet "lubiana sąsiadka"? Powinien jeszcze dodać, że zawsze witała się na schodach. Takie rzeczy opowiadają w telewizji o wielokrotnych zabójcach.
Został cienki strumyk. Pilot od telewizora. Pudełko z lekami. Miska do wymiotowania. Rzeczy, których się nie dotyka, stają się matowe. Blakną, Meandry rzeki, trzęsawiska, muł.
Jak zauważył Łukasz Najder w recenzji "Nie wszystko o mojej matce" zamieszczonej w Dwutygodniku.com z 22 maja 2017.
Zręcznie poprowadzony jest w "Rzeczach…" wątek żydowskości jego matki. Wicha ukazuje antysemityzm nie za pomocą moralizatorskich tyrad czy turpistycznych świadectw, ale jako coś przewijającego się w aluzjach i drobiazgach.
"Miałem znajomego, który używał określenia »N. nie jest niepodobny do Jerzego Kosińskiego«".
Strach przed tym, że kiedyś "to znowu się zacznie" i trzeba będzie uciekać i chować się w norach lub pod podłogą, nigdy tak naprawdę nie odpuścił. Miał przemożny wpływ na matkę i jej najważniejsze decyzje życiowe.
"– Jedno dziecko jakoś ukryję – mówiła – z dwoma nie dałabym rady."
W postaci matki Marcina Wichy zbiegają się wszystkie narracje jego książki: o PRL-u, Żydach, polskiej inteligencji, najmłodszych latach autora, z trudem zdobytych przez rodziców i latami przechowywanych przedmiotach.
Pani menadżer pochyla się i zadaje ostatnie pytanie:
– A jak z muzyką? Ceremonia jest świecka, ale czy odcinacie się państwo od Ave Maria?
Marcin Wicha jest autorem, który swoimi książkami (tymi dla dorosłych – dodajmy dla porządku) wytycza nowe formy narracyjne. Jego "Jak przestałem kochać design" oraz "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" były połączeniem eseju z traktatem filozoficznym oraz elementami reportażu wraz z trafnym satyrycznym komentarzem. Pisze z zadziwiającą swobodą, która sprawia, że "szwy" międzygatunkowe w jego zajmującej prozie są prawie niezauważalne, a kolejne książki zyskują uznanie zarówno w oczach znawców, jak i czytelników.
Oba wymienione tytuły są wyrazem hołdu spłaconego rodzicom, a zarazem opowieściami o epoce, w której autor dojrzewał emocjonalnie i intelektualnie. Są mini sagami o okolicznościach przejścia z gnuśnego PRL-u do czasów obecnych, choć niestety wciąż im daleko do wytęsknionej normalności. Strona po stronie Marcin Wicha podsuwa nam krzywe zwierciadła, w których ze zdumieniem odkrywamy swoje własne rysy.
Twórczość
Twórczość literacka
- "Jak przestałem kochać design", wydawnictwo Karakter, Kraków 2015
- "Rzeczy, których nie wyrzuciłem", wydawnictwo Karakter, Kraków 2017
Książki dla dzieci
- "Klara. Proszę tego nie czytać", wydawnictwo Czarna Owieczka, Warszawa 2011
- "Klara. Słowo na »Szy«", wydawnictwo Czarna Owieczka, Warszawa 2012
- "Łysol i Strusia", wydawnictwo Znak emotikon, Kraków 2013
- "Bolek i Lolek. Genialni detektywi", wydawnictwo Znak emotikon, Kraków 2014
Współautor książek
- "Delfin w malinach. Snobizmy i obyczaje ostatniej dekady", wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Współautor książek dla dzieci
- "Nowe przygody Bolka i Lolka. Urodziny", wydawnictwo Znak, Kraków 2013
- "Sylaboratorium", wydawnictwo Egmont Polska, Warszawa 2017
Nagrody
- 2017 – Paszport Polityki (nominacja w dziedzinie literatura) za książkę "Rzeczy, których nie wyrzuciłem"
Autor: Janusz Kowalczyk, styczeń 2018